sobota, 27 listopada 2010

Airport post

I spent my last day in Japan snoozing on the tatami mats in the hotel lounge. I was to excited to sleep at night and when the alarm clock went off at eight I was practically brain dead. I have to admit I was tremendously bored during last days in Osaka. After visiting all major temples and strolling through all famous streets I even went to the cinema. Next step was buying a book. Which I didn’t read as I was simply unable to make myself use dictionary and learn. Maybe I needed that, not doing anything, browsing the net, killing time in most stupid ways. Now I feel energetic and ready to face work and studies. And people. I miss my people. I miss all people actually. A week of completely nerdy behavior left me craving for company and even just for small talk with any stranger. A small talk in Polsh or English, couse I am just fed up with spitting same Japanese phrases again and again. Yes, I’m travelling. Yes, alone. No, not American. Please, no more!
Until I got to the airport I didn’t feel anyhow sad about leaving Japan. Now of course I feel like I wanted to stay just a little longer but this is just perfect to make me want to come back to Japan.
Now just one more stressfull moment of checking in my bike and I am ready to board.
One of the best things about travelling is missing home. And being totally excited about going back. After all, how often does one get excited about taking a bus or going to the mall in Warsaw?

piątek, 26 listopada 2010

Istnieje w Japonii specjalny zawód polegający na chodzeniu od domu do domu i sprawdzaniu, czy nikt przypadkiem nie umarł.
Kiedy pierwszy raz pojechałam pod Tokio zwalić się na głowę pewnemu uczynnemu współjaponiście, na wąskiej drodze prowadzącej do jego domu poczułam obrzydliwy odór. Słodko-gorzki, przywodzący na myśl szalet miejski i sklep mięsny jednocześnie. – A, to – wyjaśniła bez szczególnej ekscytacji Japonka współjaponisty – to zapach zwłok. Umarł taki dziadek, co zbierał śmieci i nikt nie zauważył, że go nie ma. Przez miesiąc nikt nie zauważył.
Biedny, nikomu nie potrzebny dziadek, co zbierał śmieci, rozkładał się spokojnie w swoim zawalonym rupieciami domu przez cztery tygodnie. Przez następnych kilka dni pracownicy służby oczyszczania miasta z białymi maseczkami na twarzach wywozili rzeczy dziadka. Smród był niedowytrzymania, ale w końcu z czasem wywietrzał. Po dziadku zostało tylko mieszkanie z wyważonymi drzwiami, przez które widać było jego opustoszałe wnętrzne. Maty tatami przesiąknięte trupim odorem.
Zastanawiam się, jak człowiek staje się osobą, o której nikt nie pamięta, aż do momentu, w którym spod drzwi mieszkania zaczyna śmierdzieć...

czwartek, 25 listopada 2010

2 dni do Londynu

I jak zwykle nadszedł czas, kiedy moja podróż musi się skończyć. Pożegnania, sentymenty, bla, bla bla... Ile to już razy pisałam, że coś się kończy, a coś się zaczyna? Zaczyna wiać nudą. Chyba czas się przyzwyczaić do ciągłego zostawiania ludzi i miejsc za sobą. A poza tym, czy to, że za dwa dni będę w samolocie do Londynu oznacza, że naprawdę moja podróż się kończy? Tak sobie ułożyłam życie, że zaczyna mi się wydawać, że wszędzie jestem tylko przejazdem. Czyli cały czas jestem w drodze. Ma to swoje minusy, oczywiście. Ale wciąż lista plusów jest na tyle długa, że nie umiałabym z tego zrezygnować.
Od szóstego grudnia mam być w Polsce, ale kto wie, czy rzeczywiście wysiedzę w Warszawie aż do przyszłej jesieni, czy też na wiosnę znów pojadę na wschód? Nie pogardziłabym pracą i półrocznym kontraktem w Hong Kongu albo w Tokio, choć na razie pracodawcy jakoś nie ustawiają się w kolejce.
Staram się nie stresować składaniem roweru i pakowaniem się z nim do metra, a później w ekspes na lotnisko (tak, o ileż było by łatwiej pojechać na lotnisko rowerem - niestety opcja niemożliwa, bo Kansai Airport leży na sztucznej wyspie, do której dostęp jest tylko za pośrednictwem mostu z trasą szybkiego ruchu). Niezależnie od użalania się nad sobą zawczasu, podczas samego noszenia spocę się tak samo. I choćby ręce miały mi się urwać, to i tak jakoś dotelepię się tam gdzie trzeba. Ale muszę przyznać, że ostatnio robię się coraz bardziej wygodnicka i rozpieszczona. Coraz mniej usmiecha mi się łażenie z bagażami, spanie na twardym, zimno i głodno. Coraz większy czar zdają się roztaczać kiedyś pogardzane walizki na kółkach. Dorzucę jeszcze jedno bluźnierstwo - czasami w podróży chciałabym założyć zamiast traperek szpilki.
Jeżdząc to tu, to tam, żałuję trochę, że nie jestem jednym z tych ludzi, których zaraz otacza tłum nowych znajomych. Takie osoby wszędzie znajdą sobie towarzystwo, gdziekolwiek by się nie ruszyły po pięciu minutach nie są same. Ja oczywiście też mogłabym szybko kogoć znaleźć, ale jakoś tak zawsze wychodzi, że wszelkie kontakty z nowopoznanymi osobami ucinam po pięciu minutach. Mama mówiła, żeby nie rozmawiać z obcymi i tak już mi jakoś zostało;) Pogawędzić o pogodzie na ławce w parku, wymienić dwa zdania na dowolny temat - ok. Ale prawie nigdy nie zdarza się, żebym miała ochotę brnąć dalej w znajomość. Mam swoich przyjaciół i jakoś nie mam ochoty mieć znajomych. Trochę tego żałuję, bo wychodzi tak, że gdziekolwiek poza Warszawą i Londynem jestem bardzo sama. Nie narzekam, lubię być sama. Tylko czasami zastanawiam się, jak to jest inaczej.
Tymczasem przede mną jeszcze jeden dzień w Osace i wycieczka do chramu Shinto, podczas której niewątpliwie zgubie się sześć razy i objadę miasto w kółko.
Życzcie mi powodzenia!;)

środa, 24 listopada 2010

Glico Man

Znalazłam go wreszcie, słynny osakijski neon nad kanałem Dotonbori był tuż za rogiem i przejeżdzałam 50m od niego niezliczoną ilość razy, a mimo to dopiero wczoraj udało mi się zrobić mu zdjęcie. A więc, oto i on:




A to kanał ;)





I jeszcze na koniec powód, dla którego moje postanowienie o niejedzeniu czerwonego mięsa czasem musi zostać złamane. Tataki mmmmm......!


poniedziałek, 22 listopada 2010

I wonder if you know...

...how they live in Tokyo - part two.
And the noodles kid is from Osaka ;)




























And a splash of colour:


I love Japanese supermarkets! (part 2)

There are things weird and wonderful about Japan. For example, one can buy an egg. Nothing special, right? But wait. One can buy a perfectly boiled egg with hard white and slightly runny yolk. The egg comes in a pretty plastic box. Still not amazed? Wait.
The egg is salty. Not only on the outside. It is salty to the very inside of it.
How is that possible??
I can not find a good answer for that, nor internet provides me with any information on this subject. The only good expatiation is a miracle. Or aliens.
Anyway, a boiled salty egg with shelf life longer than canned tuna is both weird and wonderful for sure.
Goodnight, Japan.

I love Japanese supermarkets! :)


My favourite maki with tuna and spring onion,
my all favourite scallops sashimi and tuna sashimi,
a can of Kirin beer.

And this all costs 700 yen (evening discount on raw fish), meaning ... 5 quid! Haha!
Envy me!;)

czwartek, 18 listopada 2010

Nie mogę nadziwić się, jak bardzo po macoszemu traktowałam tego bloga. W postach same pożegnania, kilka zdjęć i tylko troszkę tekstu, w którym opisuję japońskie przygody inne niż wyjeżdzanie skądś. I jeśli już takowy tekst się pojawia, Boże, jakże on marny! Myślę i myśle i szukam powodu dla takiego stanu rzeczy. Znajduję kilka, ale żaden nie jest dość dobry, żeby mnie usprawiedliwić.
Może to, że bolą mnie plecy było by wystarczająco dobrą wymówką? Ale cóż, bolą mnie na własne życzenie, bo tylko ktoś tak głupiutki jak ja postanawia pchać się do shinkansenu z rowerem na jednym ramieniu i torbą rowerową na drugim. Czyli nic z tego. Dalej nie mam wymówki.
Znów jestem w Osace. Wbrew moim oczekiwaniom, nie mam poczucia, że czas stanął w miejscu i od mojego wyjazdu do Nary na początku września minęło ledwie parę dni. Nie, minęły niemal trzy miesiące i jest to bardzo odczuwalne. Przede wszystkim, przyszła jesień. Żar i oblepiająca wilgoć azjatyckiego lata są już dalekim wspomnieniem, wszyscy normalni ludzie wyciągneli kurtki i założyli czapki. Ja nie miałam kurtki do wyciągnięcia, więc tylko zaopatrzyłam się w nową polarową czapkę, aby choć trochę dostosować swój strój do pory roku. I uratować swoje uszy przed odpadnięciem z zimna, co może się przydarzyć, jeśli jesienią jeździ się na rowerze.
W Tokio na rowerze nie jeździłam. Miasto jest zbyt duże, zbyt tłoczne, zbyt niedostosowane dla cyklistów. Oczywiście, wszędzie pełno jest ludzi na rowerach, ale oni tylko dojeżdżają do stacji metra, przypinają tam swój miejski rowerek na parkingu (czasami dwupoziomowym!) i w swoich eleganckich butach wsiadają do pociągu. W różowym polarze na moim niebieskim rowerze, jakoś nie mogłam wtopić się w tokijski tłum. Wciąż prześladowała mnie myśl, że pot rasy białej ma dla Azjatów wyjątkowo nieprzyjemną woń. I że po zsiąściu z roweru niezawodnie jestem jej źródłem.
Tak więc, w Tokio nie jeździłam na rowerze, ale osakijskie ścieżki rowerowe mam już przetarte i, o ile tylko do jutra przestanie mnie łupać w pasie, mam zamiar na nie powrócić.
A od mojego wrześniowego pobytu w Osace zmieniła się nie tylko pogoda, ale też mój zasób słownictwa i swoboda posługiwania się Japońskim. Dalej jestem idiotką, która posługuje się setką prostych terminów, ustawiając je w odpowiedniej kolejności, aby dokonać podstawowego aktu komunikacji, ale teraz przynajmniej jestem bardziej pewną siebie idiotką. I japoński wreszcie stał się dla mnie czymś innym, niż tylko układanką, czy problemem logicznym. Wreszcie dostrzegłam w nim język, który jest żywy i który
Boże, jestem na to zbyt śpiąca. Bardzo chciałam napisać coś fajnego, ale na prawde bolą mnie plecy i na prawdę zamykają mi się oczy.
Dobranoc.

It ain't wise to need someone


Well, I wished for it, but I didn't fell in love in Tokyo. At least I fell in love with Tokyo, which is not bad at all either.


wtorek, 16 listopada 2010

ML Hostel :) i ... ZAGADKA xD

Fakty:
1) byłam we wrześniu w Narze
2) nocowałam w świetnym malutkim ML-hostel
3) wczoraj niejaka Agnieszka wraz z chłopakiem też nocowali w ML-hostel
4) właściel wysłał mi dziś maila z podziękowaniem, że poleciłam jego hostel Agnieszce

Pytanie:
1) kim jest Agnieszka, która wraz z chłopakiem podróżuje teraz po Japonii?

xD

czwartek, 11 listopada 2010

Polish Independence Day




For everybody who doesn't know: 11.11 is Polish Independence Day!
And for everybody who knows - a nice picture found on the web!:)

Wesołego Dnia Niepodległości! :)


(no, bo skoro na przykład Amerykanie mogą z radości malować sobie na paznokciach flagę, to my chyba mamy dzisiaj też prawo się cieszyć:D

Post zupełnie bez sensu, lepiej nie czytać...

Zaczynam świrować. Ponad dwa miesiące bez zakupów, bez dostępu do moich butów i torebek zaczyna mieszać mi w głowie. Zwłaszcza w Tokio. Póki siedziałam wśród lasów i pól Yamanashi wszystko było dobrze, było idealnie, umazane końskim łajnem kalosze stanowiły szczyt mojego modowego wysublimowania. Ale w Tokio... w Tokio zaczynam świrować. Ot, czekam sobie na stacji na spóźniającego się współjaponistę. Spóźnił się już kwadrans, czas wejść do najbliższego sklepu.
Jest źle.
To sklep ze skarpetkami, rękawiczkami i szalikami. Mierzę pierwsze z brzegu rękawiczki, Chloe, skóra bordo łączona z dzianiną w pepitkę. Ładne, ale to nie to. Obok leżą takie same, kawowe. Robi się coraz gorzej. Mierzę kawowe, leżą idealnie. Hmm, nawet nie takie drogie, 9 tysięcy. Ładne, może, gdybym miała tego mana (man = 10tyś jenów) na zbyciu, ale nie, jakoś bez nich przeżyję.
Na półce obok leżą rękawiczki, bez których n i e p r z e ż y j ę.
Długie, do łokcia, ze skóry w moim ulubionym ciemno zielonym kolorze. Rozcięte od góry wzdłóż przedramienia, zebrane pięcioma maleńkimi skórzanymi kokardkami. Metka, Givenchy, a tuż poniżej – 19,5 tysiąca jenów.
No, nie tak drogo... Zaczynam kalkulować. Nagle dwa many wydają mi się zupełnie małą kwotą. Spaceruję z zielonymi rękawiczkami w ręku po sklepie, zastanawiam się, z czm można by je połączyć. Musiałabym kupić płaszcz z krótkimi rękawami... Albo może bezrękawnik i sweterek z rękawami do łokcia?
Nagle uświadamiam sobie, że tysiąc jenów to prawie czterdzieści złotych, a dwa many, to prawie osiemset... Za rękawiczki... Zielone... Givenchy... No, nie tak znowu dużo...
Odkładam rękawiczki nanajbliższą półke i szbko wychodzę przed sklep. Cholera, współjaponista dalej spóźniony, już pół godziny. Wyjmuję komputer i siadam sobie pod ścianą, trzeba przelać mój smutek na ekran. Dama w kremowym kimonie omiata mnie wzrokiem i kurtuazyjnie odwraca się w drugą stronę. Pewnie przykro jej patrzeć na moje półtraperki i płucienną torbę z Primarku.
Jak bardzo dorosłam do tego, żeby wreszcie zacząć sie stroić! Kilka nieodpowiednich książek i kilka nieodpowiednich filmów, a później dwa tygodnie w Tokio sprawiły, że zaczęłam przychylnym wzrokiem parzeć na wystawy Prady i Ferragamo. Jakże to potwornie nie praktyczne, w sytuacji, w której nie zarobiłam nic od osiemnastu tygodni! Bez sensu, bez sensu, bez sensu. Zawiodłam się na swoim rozsądku.
Jeśli mam wydawać zarobione pieniądze (fuu, to się wiąże z konieczością pracowania...) na durne szmatki, a później paradować odstawiona, jak manekin, to muszę być bardzo, bardzo mądra. W tym konkekście antropologia mediów na SOASie nabiera nowego sensu. Mogę być niunią na szpilkach tylko, jeśli będę bardzo wyedukowaną niunią. I wysportowaną. Wszysktie moje aktywności – od nauki po sport – muszą zostać wzmożone, żebym nie czuła się źle w rękawiczkach za osiemset złotych.
Ta zaskakująca konstatacja sprawiła, że nie tęsknie już do zielonych śliczych rękawiczek. Nie jestem na nie gotowa i one nie są gotowe na mnie. To tak, jak z nowymi oprawkami do okularów, które postanowiłam sobie kupić tylko, jeśli dostanę się na magisterkę. Dostałam się i teraz będę miała poczucie, że w pełni na nie zasłużyłam.
Uroczo, że sama sobie stawiam wymagania. Ale nigdy nie udawałam, że mam wszystko okej z głową.
A współjaponista spóźnia się prawie pięćdziesiąt minut. Nie, żeby mi się nie zdarzyło. Poczekam jeszcze kwadrans. Problem polega na tym, że jeśli nie przyjdzie, nie wiem, gdzie iść. Nie wzięłam przewodnika, a w pobliżu nigdzie nie ma wifi. Mój czas w Tokio powoli sie kończy i bardzo chciałam zrealizować dziesiejsze plany.
Przechodnie patrzą się na mnie coraz bardziej podejrzliwie. Czas chyba wstać z marmurowej podłogi i zacząć sie zachowywać, jak porządny człowiek. Niech tylko współjaponista już przyjdzie, bo cały mój misterny plan usankcjonowania braku pieniędzy na rękawiczki może wziąć w łeb i gotowam wyjąć z portfela kartę kredytową...

środa, 10 listopada 2010

This is how I roll ;)

Japońska przyjaciółka mojego współjaponisty (tak, wiem, że to dziwnie brzmi), który wyjechał przedwczoraj rano do Polski, z przyczyn oczywistych odczuwa lekkiego doła. W związku z czym zakomunikowała mi, że idzie ze mną do muzeum narodowego. Najciekawszym eksponatem wystawy były dwa psy z paper-mâché, oba z ludzkimi twarzami o wyrazie wskazującym na spożycie lub spalenie. Na ich widok zarówno Polka - czyli ja, jak i Japonka - czyli przyjaciółka mojego współjaponisty, popłakałyśmy się ze śmiechu. Dopiero później przypomniałam sobie, że psy to inuhariko, amulety mające chronić nowonarodzone dziecko przed nieszczęściem i chorobą. Poinformowałam o tym Misako, wprawiając ją w skrajne zadziwienie.
Po uczcie kulturalnej - o ile tak można nazwać zaśmiewanie się w muzeum, przyszła kolej na ucztę bardziej tradycyjną. Wieczorne wyjście ze znajomymi Marcina - innego współjaponisty (tego samego, w którego mieszkaniu mieszkałam zanim zamieszkałam u współjaponisty, który wyjechał i zostawił mi w spadku pokój i Japonkę w depresji) miało swoje plusy i miało minusy. Plusem niewątpliwie było dużo dobrego jedzenia oraz picia, za które nie zapłaciliśmy. Minusem było to, że po spożyciu pewnej ilości alkoholu, której tu nie wyjawię, postanowiłam zagiąć parol na niewinnego małego Japończyka, który chociaż ma lat dwadzieścia cztery, wygląda na szesnaście i tak też się zachowuje. Z mojej strony było dużo trzepotania rzęsami i wymownych spojrzeń, z jego strony było nadmierne rumienienie się i wyraz lekkiego przerażenia w oczach. Nie wiem, czy oznaczało to, że mu się bardzo podobam, czy może, że mu się bardzo nie podobam. Z rozwoju wieczoru nie dało się tego odczytać. Bez komentarza.
Wstrząśnięta niepowodzeniem w uwodzeniu, utopiłam swój smutek w kolejnych drinkach. Nieco zmęczona, wróciłam ostatnim pociągiem.
Dziś wstałam koło pierwszej i dzielnie, już koło trzeciej, wyruszyłam do Asakusy. Buddyjska świątynia boginii Kannon połączona z chramem shintō jest najpiękniejszym miejscem, jakie do tej pory widziałam w Japonii. Poraz pierwszy tłum turystów z aparatami nie odzierał świętego miejsca z jego sakrum, poraz pierwszy w Japonii wydawało mi się, że tradycja na prawdę jest wciąż żywa i na prawdę przeplata się z nowoczesnościa w harmonijny sposób. Światło zachodzącego słońca i sino-czarne chmury nadawały czerwonej świątyni niesamowitej aury. A może Asakusa, miejsce otoczone przez Japończyków kultem już od siódmego wieku, jest tak samo niesamowita o każdej porze dnia?
Na koniec dnia zanurzyłam się w gorącej wodzie w położonym nieopodal onsenie Jakotsuyu. Onsen średnio ładny, za to dość drogi, ale gorąca woda, sauna i wielka wanna na dworze są przyjemnością nawet wśród brzydkich kafelków z wymalowanym brzydkim widokiem na górę Fuji.
Oczywiście, jak to zawsze bywa w wypadkach, kiedy jest co fotografować, w Asakusie rozładowały mi się baterie od aparatu. Pstryknęłam kilka fotek komórką, tylko po to, żeby w domu skonstatować, że zgubiłam do niej kabel usb. Dokumentacja pojawi się więc jak tylko uda mi się rozwiązać ten irytujący problem.
A teraz spróbuję obejrzeć ostatni odcinej Seksu w Wielkim Mieście. O ile tylko kapryśne połączenie internetowe mi na to pozwoli.
Życie.

poniedziałek, 8 listopada 2010

ボベルの所

Sometimes you find yourself in one of those places you immediately feel home. Or, even better than home. It just feels like the home was really round the corner and you were just visiting a good friend of yours. In fact, I am visiting a good friend of mine, though he's not here. He was just kind enough to let me stay at his place after he had to go back to Poland this morning. Haven't seen him for 2 years, we managed to share just couple of slightly awkward words and a joint, and his gone. It's not like we couldn't meet up in Warsaw soon but it felt incredibly sad to see him leave. Especially imagining how crappy he felt about saying goodbye to his crazy Japanese neighbour. In the house I'm now staying in, there is bunch of lovely weirdos but just one seemed to be kind of special to him.
Anyway, after I had left a cosy apartment of another friend of mine and set for this place, I felt a little worried but as it turned out, needlessly. Because this is just one of those places that feel like home. I don't know if it's my friends hospitality that made it that way, or is it the evening cooking with unknown but hip Japanese. I just love it here.
In over 2 months I went from reluctant tolerance to falling in love. And I don't want to leave this place even though though I fell in love only with the country.

niedziela, 7 listopada 2010

I just would like somebody to tell me that it's ok to stay in bed all day. Even if the weather is perfect. Even when you are in Japan. I just don't feel like going out today, I don't feel like learning, I don't feel like writing. I just want to watch youtube. And I don't want to feel guilty about it. But I can't. Time for workout. Why. Can't. I. Just. Stay. In.

ノルウェーの森

czwartek, 4 listopada 2010

Zdjęcie zrobione przez Kasię :)


An amazing shot by Kasia. I couldn't help but steal it.

k i n k y :D

I havn't ever seen Manhattan and my knowledge is based mostly on Sex and the City and Empire State of Mind. That's not much and my common sense is telling me it's not accurate either. Yet still the first second when I saw Tokyo I thought this must be the Asian version of the Big Apple. Plus all the craziness that - I'm sure - can not be found anywhere else in the world but here. Elegance and vulgarity, luxury and sleaziness go side by side in this city. And there is kinkiness. Sex is not as visible as in Europe and Tokyo is not full of couples making out in the streets. There are no huge adult shops on every street and little Condomania kiosks, places selling thousands of types of rubbers, seem to be the boldest indication of Japanese people actually having sex. But on the indirect level, sex is everywhere and man, it's kinky! From maido bars, where cute girls dressed like house maids serve drinks and call customers their masters, to shops where one can buy an outfit of a sexy nurse or nun. Man in the morning tube reading pornographic comics with not only girls and boys but also dogs and cats included. And love hotels where you can rent a room per hour and spend your romantic 60 minutes aboard a pirates ship or inside of a bed shaped as a gigantic pearl with your girlfriend wearing mermaids tail. Nothing is too weird for Tokyo. But beware, you never know if a cute and daring girl you just met is actually a girl. And if you are disappointed with all your dates, you can always end up marrying a virtual woman existing for you and only you in the cyberspace.

sobota, 30 października 2010

Farewell, my friends!

Poszłam z Maho do onsenu, wypilingowałyśmy się tak, że jestem chyba o kilo lżejsza, zrobiło się już późno i czas spać. A rano wsiądę na rower i ruszę do Kawaguchiko, skąd dwoma pociągami dotrę do Tokio. Strasznie, ale to strasznie mi się nie chce ogarniać rzeczy i wciskać ich do sakw. I poza tym, smutno mi wyjeżdzać z Paddy... Ale tak to jest w podróży.
Nigdy chyba nie zapomnę, jak w Alona na Filipinach Ralucca wsiadała do tricykla, żeby odjechać w stronę White Beach. Chwilę później wymalowany na kolorowo pojazd trząsł się na błotnistej drodze. Od tamtej pory nie widziałam Ralucci. Tak samo jak wtedy, tak teraz mam ściśnięte gardło i trochę się wzruszam. Rozstania mnie wzruszają, na dodatek trochę na smutno. A mimo to, wciaż i wciąż wszystko co robię prowadzi do kolejnych. Wystarczyło by przecież przez jakiś czas usiedzieć na tyłku w jednym miejscu. Ale tego nie umiem zrobić i dlatego, choć nie znoszę pożegnań, wciąż macham komuś na dowidzenia. Lubię myśleć, że kiedyś jeszcze spotkam ludzi, których poznałam w drodze. A zanim to się stanie, wszyscy oni są ze mną w każdym kolejnym dniu, kiedy nie mogę usiedzieć na czterech literach.
Teraz na dodatek będzie ze mną dwadzieścia osiem koników i jeden kucyk.


Oh, and by the way, the taifun wasn't that bad. We got rain but mountains stopped the wind. When in China, I was excited about experiencing an earth quake. Until I experienced one, which certainly was exciting, though not in the way one would wish. I wonder if same rules apply to taifuns.

piątek, 29 października 2010

Tomorrow is my last day in Paddy Field. I'm excited about Tokyo but really sad to leave Yamanashi. Going back to typical Japanese people scares me. Or maybe I just got used to the way they are and my colleagues here in Paddy aren't that much different?
I must admit after a month of hard work (in the beginning I thought for a moment I couldn't make it just not being strong enough)I got a little bit lazy and all the fuss with bike and trains doesn't sound to good to me. The other thing is, now my bike seems to be light as feather! Only 30 days of work can make you so much stronger... After third day I barely could move, after a week I didn't feel tired at all and now I probably could do every day twice as much as I was expected to do.

The weather forecast said taifun was coming. Horses seem to sense something. We'll see tomorrow.

czwartek, 28 października 2010

Straszne!

Nie wzięłam aparatu fotograficznego, a Maho zabrała mnie na kaiten sushi, sushi, które przyjeżdza na mechanicznym pasie. Jeden talerzyk - 100 jenów. Przy użyciu specjalnego monitora można zamówić to, co chce się zjeść, a co ostatnio nie przejeżdzało. Wtedy na pasie powyżej szybko, jak błyskawica pojawia się... pociąg shinkansen! A na nim zamówione sushi. Z kraniku, który wystaje ze stołu leje się wrzątek i można zaparzyć herbatę. Było bosko! To już trzecie wyjście na kolacje z Maho, za każdym razem obżeramy się jak świnki. Łatwo nawiązuje się nić porozumienia z kimś, kto umie docenić dobre jedzenie! Krępującą ciszę zawsze można wypełnić czymś w rodzaju "hmm, ale ten krab delikatny!" i już nie jest tak krępująco. Ale z Maho czujemy się raczej swobodnie - przynajmniej ja tak to widzę i tym razem mam też poczucie, że Maho, jako Japonka niestandardowa, nie robi mi po prostu uprzejmości i też dobrze się bawi. Sama proponuje kolejne wyjścia. Pewna niezręczność wkrada się w związku z recepcjonistką z Paddy Field, której codziennie mówię, że jestem zajęta pracą dla wydawnictwa, a później Maho rujnuje moją dyplomację radosnym "no to idziemy!". Mam nadzieję, że wygląda to tak, że jedziemy do supermarketu... Choć swoją drogą w supermarkecie, gdzieś między pierogami gyoza a słodyczami, też się nieźle bawimy.
Tak bardzo chciałabym mieć czas, żeby wrócić do Paddy Field za rok! Ale w Chinach nie byłam już półtora roku... Tyle jest miejsc, gdzie chciało by się wrócić! Wśród nich wysoką pozycję zajmują Tatry, ale to na szczęście jest łatwo osiągalne. W pierwszej kolejności jednak i z najwyższą przyjemnością wrócę w grudniu do Warszawy. Londynu nie liczę, bo jakoś nie przewiduję, żeby tydzień w Anglii był szczególnie wesoły. Z moim stylem życia wiąże się zdecydowanie za dużo walizek i pudeł. Nie oznacza to bynajmniej potrzeby zredukowania ilości posiadanych dóbr materialnych, ani też, że czas zmienić tryb życia. Oznacza, że czas mieć więcej pieniędzy na taksówki. I może tragarza?
To co jest straszne jednak na dziś - to fakt, że nie zrobiłam zdjęć talerzykom płynącym dostojnie na mechanicznym pasie...

środa, 27 października 2010

Cold...

Today the first winter wind blew through trees around stables. All the horses, even the black little fellow I have pictures with, are wearing special blankets. Not everyone is happy about it. Ribbon for example wanted to bite me and when that was not permitted due to obvious reasons, she demonstrated her misery walking in the most funny of ways.
I wasn't as lucky as the horses - for me there is no blanket and I have to relay on stuff that could be packed into my tiny bike panniers. As one can imagine, a jacket is not the kind of an item that would fit it. Yes, I'm bloody freezing. In my room there is 10 degrees but I promised myself to be tough and not turn the heater on. The heater stinks with gasoline. Luckily, only when on, so without it I'm freezing but at least not suffocating.
In three days I'll be heading to Tokyo. The month I spent in Kyoto was passing as slowly as never but the last month I've spent in Yamanashi seems to be gone in just a blink of an eye. It's quite fortunate it got so cold, otherwise I wouldn't want to leave this place at all.
After all, I didn't get to ride Orio. There was just no good occasion and I wasn't too pushy about it. We made it to a point where I can not only lead him on a rope but even scratch him behind the ear, so I guess we are almost friends. And that's good enough for me.
I've made friends also with a great Japanese girl named Maho, though there is no ear scratching involved. Maho is the opposite of a typical Japanese 24-year old woman, she doesn't make high pitch noises but she shouts like crazy when listening to music in her car. The only typical thing about her is that she doesn't drink alcohol, what is I guess good, cause in other case we would be drinking together and my healthy lifestyle would go through the window.
The only less typical Japanese woman I know is Miss Kumamoto. She looks like a guy (a very cute one), she has a tough hand on horses, she smokes. Only girlish thing about her is the way she speaks, using a very complicated honorific language. Luckily she does it only in front of customers and when they're gone, she also speaks like a guy. I will miss Maho and Miss Kumamoto a lot... But before that, we're all go together for the biggest roller coaster I've ever seen in my life! It's terrifying... I'm hoping for it tu cure my trauma from Spain and make my fear of highs go away.
Gosh, was this sentence really a rhyme?
Anyway, the conclusion of this post is: a) it's cold as hell b) I will miss Paddy Field c) it's time to get on my bike and head for Tokyo!
No, for anybody who suspects me of cycling to Tokyo - NO. I'm only cycling from Narusawa to the nearest train station.

niedziela, 24 października 2010

Drink your tea, Ramsden...

Po trzech tygodniach jeżdzenia w amerykańskim siodle i, ogólnie rzecz ujmując, udawania kowboja, stwierdziłam, że po pierwsze w Polsce nie ma siodeł, które są szersze niż kanapa w salonie u mojej mamy, a po drugie, zamiast kowbojem, wolę być damą i chyba jednak bliżej mi do tego, co oznacza, że może nawet obejdzie się bez udawania. Dlatego, aby moja jazda licowała z moją subtelną elegancją, do której poczułam nagłą tęsknotę wśród końskiego łajna i postanowiłam odgrzebać ją na dnie duszy, wygrzebałam z niemniejszym trudem brytyjskie siodło. Odkurzyłam, umyłam i zarzuciłam na grzbiet leniwego anglika o wdzięcznym imieniu Mirage, wymawianym po japońsku nieco mniej wdzięcznie - Miraadziu. Konik lekko zaprotestował przy podciąganiu popręgu, bo musi być zapięty znacznie mocniej niż w wypadku amerykańskiego szerokiego siodła, które nie przesunie się ani o cal nawet, jeśli jeździec zwiesi się w bok.
Uzbrojona w ostrogi i palcat wsiadłam na Mirage i, tak jak się spodziewałam, nie byłam w stanie utrzymać nóg w latających na boki strzemionach. Na szczęście ostatnie trzy tygodnie dały mi trochę siły, na początek pohasaliśmy więc bez strzemion, Mirage nieco bardziej rączy niż zazwyczaj pod lżejszym siodłem, a ja trochę przerażona perspektywą szybkiego zjazdu w dół po końskiej szyi. Po pewnym czasie nabrałam pewności (to chyba jednak za duże słowo) i udalo mi się nawet utrzymać nogi tam, gdzie powinny być, to znaczy w strzemionach, a nie obok. A póżniej lunął deszcz i daliśmy sobie spokój.
Porównanie wypada jednoznacznie - brytyjskie siodło jest mniej stabilne i boli w tyłek. Ale, po głębszym zastanowieniu, czy buty na wysokich obcasach, wąskie spódnice i trzymanie języka na wodzy są wygodne?

sobota, 23 października 2010

I got my Takeno photos ! :) After a month... ;)

Pics from my Kyoto escape to the seaside about a month ago.

Wiem, że te zdjęcia nie są arcydziełami, a poza tym - snorkelling w Takeno nie był szczególną rewelacją jeśli chodzi o rybki, wodorosty i takie tam. Był za to rewelacją w kwestii niezwykłego zaskoczenia i zupełnej przypadkowości! :)









wtorek, 19 października 2010

Lots of time to think, no time to write about it or make all the plans happen. Yet. Now it's the thinking phase. And after I stop walking around with a cart full of horse poop I will know exactly what to do and how to do it to make everything work as I want it. Though now it works pretty well anyway.

piątek, 15 października 2010

The Food

I think it's high time to talk about food. Let's start with my yesterday's food list. I kicked off with two hot-dogs, probiotic yoghurt and half a litre of isotonic drink. That was about seven am. At noon I had 400g of white rice and boxful of otsukemono known also as side dishes. This included various veggies, two quail eggs, fried salmon and some smoked fish as well. For a desert - two packages of Oreo. Supper was simple and similar to breakfast as I had three hot-dogs and three kiwi fruits.
Today I started my off day with scrambled eggs (three) with half an onion and three big eryngi mushrooms. I somehow didn't fill full so two bananas followed. For a late lunch I had three hot-dogs again (just bought a very big bag of sausages two days ago), kiwis and a yoghurt. Supper time is now and I'm still nibbling on it now. A plate of tuna sashimi is unfortunately gone but I still have half a piece of the ridiculously expensive blue cheese and some creamy Camembert. Plum wine tastes delicious with it.
And no, I haven't become fat. Yet.
There is a separate tale to be told about wonders of Kyoto cousin. But not now. Now is my cheese time and I have to enjoy it as next cheese time will be in London. However weird is that, here in Japan hotate sashimi is cheaper than plain cheddar.
Oh, and just to let you know why I listed everything I had eaten in last two days. It's a proof of a healthy lifestyle full of physical activity if one can eat it all and still be more less slim! ;)

czwartek, 14 października 2010

Ostatnio jakby trochę się przemęczyłam. Wielki entuzjazm, jaki wybuchł w mojej głowie w związku z konikami, przełożył się na idiotyczną ilość wykonanej pracy i godzin jazdy konnej. Zmęczona, przez dwa ostatnie dni pracowałam na 9, bo po prostu nie byłam wstanie wcześniej wstać. Ale już zebrałam się w sobie, a do tego jutro mam dzień wolny i pojutrze z pewnością będę jak nowa.

Pamiętam dość wyraźnie czasy, kiedy chciałam zostać weterynarzem i zajmować się zwierzątkami, albo pracować dla jakiejś organizacji w rodzaju SPCA. Przypomniałam sobie o tym dziś mydląc koński bok i poczułam się trochę tak, jakby nagle ktoś wkleił mnie w świat z dziecięcych wyobrażeń o przyszłości. Zdecydowanie na plus.

Kolejnym plusem dnia dzisiejszego było założenie ostróg. Po pierwsze, uważam, że tworzą bardzo ładny komplet z moim kolczykiem w przegrodzie nosowej. A po drugie, są naprawdę przydatne. Uroczy konik imieniem Fast Boy, który do tej pory skutecznie opierał się moim zapędom wychowawczym, dziś wreszcie zdawał się reagować. Nie udało mi się go wprawdzie nauczyć kręcić w bez przestawiania wewnętrznej przedniej nogi, ale wynika to raczej z mojej niekompetencji, a nie oporności Boy'a. Było jeszcze trochę chodzenia bez sensu na boki, ale ogólnie widzę dla nas przyszłość - czego nie mogłam powiedzieć jeszcze wczoraj, kiedy na moje rozpaczliwe łydki i kopniaki z pięty Boy reagował co najwyżej podrzuceniem zada.

Martwi mnie tylko trochę, co będzie, gdy przesiądę się w angielskie siodło. Już czuję, jak uciekają mi spod stóp wąskie metalowe strzemiona i jak obijam sobie tyłek w kłusie ćwiczebnym. Już to po prostu czuję...


poniedziałek, 11 października 2010

Live the dream, they say. Mostly in movies or books. Like it was something nobody could do in real life. And how the hell would you call what I am doing if not living it, living my dream?
It's just sometimes I think how nice it would be if someone else wanted to live that dream with me, if it was someone's dream as well. This are rare occasions, as mostly I am happy living it by myself, wagamama as the Japanese say, the selfish way. But when I do something stupid like watching 'Australia' I just start thinking...
How it would be...
If...
If...
If Hugh Jackman wanted to live my dream with me.
Dear Mr Jackman, if you were ever interested, do not hesitate to contact me.