czwartek, 11 listopada 2010

Post zupełnie bez sensu, lepiej nie czytać...

Zaczynam świrować. Ponad dwa miesiące bez zakupów, bez dostępu do moich butów i torebek zaczyna mieszać mi w głowie. Zwłaszcza w Tokio. Póki siedziałam wśród lasów i pól Yamanashi wszystko było dobrze, było idealnie, umazane końskim łajnem kalosze stanowiły szczyt mojego modowego wysublimowania. Ale w Tokio... w Tokio zaczynam świrować. Ot, czekam sobie na stacji na spóźniającego się współjaponistę. Spóźnił się już kwadrans, czas wejść do najbliższego sklepu.
Jest źle.
To sklep ze skarpetkami, rękawiczkami i szalikami. Mierzę pierwsze z brzegu rękawiczki, Chloe, skóra bordo łączona z dzianiną w pepitkę. Ładne, ale to nie to. Obok leżą takie same, kawowe. Robi się coraz gorzej. Mierzę kawowe, leżą idealnie. Hmm, nawet nie takie drogie, 9 tysięcy. Ładne, może, gdybym miała tego mana (man = 10tyś jenów) na zbyciu, ale nie, jakoś bez nich przeżyję.
Na półce obok leżą rękawiczki, bez których n i e p r z e ż y j ę.
Długie, do łokcia, ze skóry w moim ulubionym ciemno zielonym kolorze. Rozcięte od góry wzdłóż przedramienia, zebrane pięcioma maleńkimi skórzanymi kokardkami. Metka, Givenchy, a tuż poniżej – 19,5 tysiąca jenów.
No, nie tak drogo... Zaczynam kalkulować. Nagle dwa many wydają mi się zupełnie małą kwotą. Spaceruję z zielonymi rękawiczkami w ręku po sklepie, zastanawiam się, z czm można by je połączyć. Musiałabym kupić płaszcz z krótkimi rękawami... Albo może bezrękawnik i sweterek z rękawami do łokcia?
Nagle uświadamiam sobie, że tysiąc jenów to prawie czterdzieści złotych, a dwa many, to prawie osiemset... Za rękawiczki... Zielone... Givenchy... No, nie tak znowu dużo...
Odkładam rękawiczki nanajbliższą półke i szbko wychodzę przed sklep. Cholera, współjaponista dalej spóźniony, już pół godziny. Wyjmuję komputer i siadam sobie pod ścianą, trzeba przelać mój smutek na ekran. Dama w kremowym kimonie omiata mnie wzrokiem i kurtuazyjnie odwraca się w drugą stronę. Pewnie przykro jej patrzeć na moje półtraperki i płucienną torbę z Primarku.
Jak bardzo dorosłam do tego, żeby wreszcie zacząć sie stroić! Kilka nieodpowiednich książek i kilka nieodpowiednich filmów, a później dwa tygodnie w Tokio sprawiły, że zaczęłam przychylnym wzrokiem parzeć na wystawy Prady i Ferragamo. Jakże to potwornie nie praktyczne, w sytuacji, w której nie zarobiłam nic od osiemnastu tygodni! Bez sensu, bez sensu, bez sensu. Zawiodłam się na swoim rozsądku.
Jeśli mam wydawać zarobione pieniądze (fuu, to się wiąże z konieczością pracowania...) na durne szmatki, a później paradować odstawiona, jak manekin, to muszę być bardzo, bardzo mądra. W tym konkekście antropologia mediów na SOASie nabiera nowego sensu. Mogę być niunią na szpilkach tylko, jeśli będę bardzo wyedukowaną niunią. I wysportowaną. Wszysktie moje aktywności – od nauki po sport – muszą zostać wzmożone, żebym nie czuła się źle w rękawiczkach za osiemset złotych.
Ta zaskakująca konstatacja sprawiła, że nie tęsknie już do zielonych śliczych rękawiczek. Nie jestem na nie gotowa i one nie są gotowe na mnie. To tak, jak z nowymi oprawkami do okularów, które postanowiłam sobie kupić tylko, jeśli dostanę się na magisterkę. Dostałam się i teraz będę miała poczucie, że w pełni na nie zasłużyłam.
Uroczo, że sama sobie stawiam wymagania. Ale nigdy nie udawałam, że mam wszystko okej z głową.
A współjaponista spóźnia się prawie pięćdziesiąt minut. Nie, żeby mi się nie zdarzyło. Poczekam jeszcze kwadrans. Problem polega na tym, że jeśli nie przyjdzie, nie wiem, gdzie iść. Nie wzięłam przewodnika, a w pobliżu nigdzie nie ma wifi. Mój czas w Tokio powoli sie kończy i bardzo chciałam zrealizować dziesiejsze plany.
Przechodnie patrzą się na mnie coraz bardziej podejrzliwie. Czas chyba wstać z marmurowej podłogi i zacząć sie zachowywać, jak porządny człowiek. Niech tylko współjaponista już przyjdzie, bo cały mój misterny plan usankcjonowania braku pieniędzy na rękawiczki może wziąć w łeb i gotowam wyjąć z portfela kartę kredytową...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz