czwartek, 25 listopada 2010

2 dni do Londynu

I jak zwykle nadszedł czas, kiedy moja podróż musi się skończyć. Pożegnania, sentymenty, bla, bla bla... Ile to już razy pisałam, że coś się kończy, a coś się zaczyna? Zaczyna wiać nudą. Chyba czas się przyzwyczaić do ciągłego zostawiania ludzi i miejsc za sobą. A poza tym, czy to, że za dwa dni będę w samolocie do Londynu oznacza, że naprawdę moja podróż się kończy? Tak sobie ułożyłam życie, że zaczyna mi się wydawać, że wszędzie jestem tylko przejazdem. Czyli cały czas jestem w drodze. Ma to swoje minusy, oczywiście. Ale wciąż lista plusów jest na tyle długa, że nie umiałabym z tego zrezygnować.
Od szóstego grudnia mam być w Polsce, ale kto wie, czy rzeczywiście wysiedzę w Warszawie aż do przyszłej jesieni, czy też na wiosnę znów pojadę na wschód? Nie pogardziłabym pracą i półrocznym kontraktem w Hong Kongu albo w Tokio, choć na razie pracodawcy jakoś nie ustawiają się w kolejce.
Staram się nie stresować składaniem roweru i pakowaniem się z nim do metra, a później w ekspes na lotnisko (tak, o ileż było by łatwiej pojechać na lotnisko rowerem - niestety opcja niemożliwa, bo Kansai Airport leży na sztucznej wyspie, do której dostęp jest tylko za pośrednictwem mostu z trasą szybkiego ruchu). Niezależnie od użalania się nad sobą zawczasu, podczas samego noszenia spocę się tak samo. I choćby ręce miały mi się urwać, to i tak jakoś dotelepię się tam gdzie trzeba. Ale muszę przyznać, że ostatnio robię się coraz bardziej wygodnicka i rozpieszczona. Coraz mniej usmiecha mi się łażenie z bagażami, spanie na twardym, zimno i głodno. Coraz większy czar zdają się roztaczać kiedyś pogardzane walizki na kółkach. Dorzucę jeszcze jedno bluźnierstwo - czasami w podróży chciałabym założyć zamiast traperek szpilki.
Jeżdząc to tu, to tam, żałuję trochę, że nie jestem jednym z tych ludzi, których zaraz otacza tłum nowych znajomych. Takie osoby wszędzie znajdą sobie towarzystwo, gdziekolwiek by się nie ruszyły po pięciu minutach nie są same. Ja oczywiście też mogłabym szybko kogoć znaleźć, ale jakoś tak zawsze wychodzi, że wszelkie kontakty z nowopoznanymi osobami ucinam po pięciu minutach. Mama mówiła, żeby nie rozmawiać z obcymi i tak już mi jakoś zostało;) Pogawędzić o pogodzie na ławce w parku, wymienić dwa zdania na dowolny temat - ok. Ale prawie nigdy nie zdarza się, żebym miała ochotę brnąć dalej w znajomość. Mam swoich przyjaciół i jakoś nie mam ochoty mieć znajomych. Trochę tego żałuję, bo wychodzi tak, że gdziekolwiek poza Warszawą i Londynem jestem bardzo sama. Nie narzekam, lubię być sama. Tylko czasami zastanawiam się, jak to jest inaczej.
Tymczasem przede mną jeszcze jeden dzień w Osace i wycieczka do chramu Shinto, podczas której niewątpliwie zgubie się sześć razy i objadę miasto w kółko.
Życzcie mi powodzenia!;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz