środa, 10 listopada 2010

This is how I roll ;)

Japońska przyjaciółka mojego współjaponisty (tak, wiem, że to dziwnie brzmi), który wyjechał przedwczoraj rano do Polski, z przyczyn oczywistych odczuwa lekkiego doła. W związku z czym zakomunikowała mi, że idzie ze mną do muzeum narodowego. Najciekawszym eksponatem wystawy były dwa psy z paper-mâché, oba z ludzkimi twarzami o wyrazie wskazującym na spożycie lub spalenie. Na ich widok zarówno Polka - czyli ja, jak i Japonka - czyli przyjaciółka mojego współjaponisty, popłakałyśmy się ze śmiechu. Dopiero później przypomniałam sobie, że psy to inuhariko, amulety mające chronić nowonarodzone dziecko przed nieszczęściem i chorobą. Poinformowałam o tym Misako, wprawiając ją w skrajne zadziwienie.
Po uczcie kulturalnej - o ile tak można nazwać zaśmiewanie się w muzeum, przyszła kolej na ucztę bardziej tradycyjną. Wieczorne wyjście ze znajomymi Marcina - innego współjaponisty (tego samego, w którego mieszkaniu mieszkałam zanim zamieszkałam u współjaponisty, który wyjechał i zostawił mi w spadku pokój i Japonkę w depresji) miało swoje plusy i miało minusy. Plusem niewątpliwie było dużo dobrego jedzenia oraz picia, za które nie zapłaciliśmy. Minusem było to, że po spożyciu pewnej ilości alkoholu, której tu nie wyjawię, postanowiłam zagiąć parol na niewinnego małego Japończyka, który chociaż ma lat dwadzieścia cztery, wygląda na szesnaście i tak też się zachowuje. Z mojej strony było dużo trzepotania rzęsami i wymownych spojrzeń, z jego strony było nadmierne rumienienie się i wyraz lekkiego przerażenia w oczach. Nie wiem, czy oznaczało to, że mu się bardzo podobam, czy może, że mu się bardzo nie podobam. Z rozwoju wieczoru nie dało się tego odczytać. Bez komentarza.
Wstrząśnięta niepowodzeniem w uwodzeniu, utopiłam swój smutek w kolejnych drinkach. Nieco zmęczona, wróciłam ostatnim pociągiem.
Dziś wstałam koło pierwszej i dzielnie, już koło trzeciej, wyruszyłam do Asakusy. Buddyjska świątynia boginii Kannon połączona z chramem shintō jest najpiękniejszym miejscem, jakie do tej pory widziałam w Japonii. Poraz pierwszy tłum turystów z aparatami nie odzierał świętego miejsca z jego sakrum, poraz pierwszy w Japonii wydawało mi się, że tradycja na prawdę jest wciąż żywa i na prawdę przeplata się z nowoczesnościa w harmonijny sposób. Światło zachodzącego słońca i sino-czarne chmury nadawały czerwonej świątyni niesamowitej aury. A może Asakusa, miejsce otoczone przez Japończyków kultem już od siódmego wieku, jest tak samo niesamowita o każdej porze dnia?
Na koniec dnia zanurzyłam się w gorącej wodzie w położonym nieopodal onsenie Jakotsuyu. Onsen średnio ładny, za to dość drogi, ale gorąca woda, sauna i wielka wanna na dworze są przyjemnością nawet wśród brzydkich kafelków z wymalowanym brzydkim widokiem na górę Fuji.
Oczywiście, jak to zawsze bywa w wypadkach, kiedy jest co fotografować, w Asakusie rozładowały mi się baterie od aparatu. Pstryknęłam kilka fotek komórką, tylko po to, żeby w domu skonstatować, że zgubiłam do niej kabel usb. Dokumentacja pojawi się więc jak tylko uda mi się rozwiązać ten irytujący problem.
A teraz spróbuję obejrzeć ostatni odcinej Seksu w Wielkim Mieście. O ile tylko kapryśne połączenie internetowe mi na to pozwoli.
Życie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz