czwartek, 25 stycznia 2007

W stronę Marrakeszu i jeszcze dalej


W dzisiejszych czasach dotarcie nawet do najdalszych zakątków Ziemi wydaje się dziecinnie proste. Wystarczy, nawet nie ruszając się z domu, kupić przez internet bilet na samolot i już następnego dnia możemy być w dowolnym miejscu na Ziemi. Jedynym ograniczeniem podróżniczych zapędów stała się grubość portfela. I na myśl o tym zrobiło mi się na prawdę przykro, bo oto okazało się, że nie potrzebne są już wiedza, doświadczenie, czy choćby odwaga, by wyjść z domu, bo wszystko można powierzyć ludziom, którzy zajmą się dostarczeniem mi przeżyć na miarę Indiany Jonesa czy zapewnieniem mi świętego spokoju na najodleglejszych zapomnianych krańcach Ziemi. Dałam się złapać w pułapkę wszechobecnej komercjalizacji i uwierzyłam, że era prawdziwych podróży dobiegła końca. Straszne to było uczucie - zapomniałam, w czasach, gdy odległość przestała być przeszkodą, naprawdę zapomniałam, czym jest podróż.

A przecież podróż, to droga. To czas poświęcony na jej przebycie i ludzie, których na drodze spotkamy, to pula doświadczeń, które stają się naszym udziałem. Niby to fakt całkiem oczywisty, ale w czasach wsiadania i wysiadania z jumbo-jetów wielu dwudziestolatków musi odkryć go dla siebie na nowo. Droga z Warszawy do południowych krańców Sahary była dla mnie jednocześnie drogą do zrozumienia, że nie jest za późno, by poczuć się podróżnikiem.

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam o wyprawie do Maroka, nie ogarnął mnie przypływ entuzjazmu. No bo z czym kojarzy się Maroko, jak nie z pięciogwiazdkowym hotelem nad brzegiem morza i Humprey'em Bogartem w Casablance? Nie, to zdecydowanie nic dla mnie. A w rzeczywistości Humprey nawet nie postawił swojej stopy na marokańskiej ziemi, a Maroko ma do zaoferowania znacznie więcej niż tylko drinka z palemką. Mało by brakowało, a nie dowiedziałabym się ani o tym, ani o wielu innych rzeczach, bo decyzję o wyjeździe podjęłam w ostatniej chwili - w chwili, gdy usłyszałam magiczne słowo - Todra. Opowieść o trzystumetrowych czerwonych skałach szybko zmieniła moje nastawienie. Wąwóz Todra wrzyna się w góry Atlas na 17 kilometrów i jest jednym bardzo niewielu miejsc na ziemi, gdzie wapień pod wpływem gorącego słońca nabiera ceglastej barwy i niespotykanych nigdzie indziej właściwości, które doceni większość wspinaczy. Ale o wąwozie później, bo póki co dzieli nas jeszcze od niego osiem dni Podróży.

W sobotę 16.12 wraz z grupą znajomych wspinaczy z poznańskiego klubu Onsight ruszamy do Berlina. Przesiadka z polskiego w niemiecki pociąg we Frankfurcie nad Odrą znacznie obniża koszty. Po upiornej dla mnie nocy na lotnisku Shoenefeld w niedzielę koło południa wsiadamy w samolot tanich linii lotniczych relacji Berlin-Malaga. Przyjaciele podśmiewają się ze mnie, bo jak zwykle dziecinnie cieszę się z lotu. Tuż przed lądowaniem koleżanka zauważa stado delfinów baraszkujących w morzu pod nami. Zdają się być dobrą wróżbą, wprawiając wszystkich w jeszcze lepsze niż do tej pory nastroje.

Wieczorem docieramy do hiszpańskiego miasteczka Algeciras, gdzie przeczekamy noc, nim w pobliskiej Tarifie wsiądziemy na prom. Algeciras to miejsce, gdzie czas zdaje się nie płynąć, a na całkiem europejskich kamienicach szyldy sklepów wypisane są po arabsku. Czerwone dmuchane Mikołaje wspinające się gdzieniegdzie po elewacjach i między palmami nadają Algeciras lekki posmak absurdu. Może zresztą to towarzyszące nam wtedy uczucie spowodowane było bliskością chwili, w której po raz pierwszy w życiu mieliśmy zobaczyć Czarny Ląd.

18.12, poniedziałek rano, Tanger
Trzydzieści pięć minut promem, na którym urzędnik celny spisuje każdego pasażera i stawia pieczątkę w paszporcie. Docieramy do Tangeru. Dzielimy się na dwie grupy, idę w pierwszej w kierunku medyny. Zanim jeszcze plątanina uliczek pozwoli nam się zgubić miły tubylec zaczyna nas oprowadzać. Zaprasza nas do sklepu z dywanami. Właściciel prezentuje z dumą zdjęcie króla Muhammada VI z królem Hiszpanii. Wychodzimy na pobielony dach, oślepiają odbijane promienie słońca. Widzimy port i plażę, a przede wszystkim setki, tysiące innych dachów, na których suszą się dywany i inne pranie. Widok niesamowity. Wracamy. Brudny ulicznik proponuje nam haszysz. Lepsze to, niż propozycja sprzedawcy dywanów, który żartem (?) proponuje wymianę dywanów na kobiety.
Miejscowe damy z pozakrywanymi włosami nie pozwalają się fotografować. Z trudem namawiam na zdjęcie starszego mężczyznę w tradycyjnej szacie z kapturem.
Żegnamy się z naszym przypadkowym przewodnikiem. Wbrew wcześniejszym zapowiedziom żąda zapłaty. W końcu dajemy mu 3 euro i udaje nam się uwolnić od natręta.
Podoba mi się lustro na straganie w medynie. Pytam, ile kosztuje. Sprzedawca pyta, ile chcę zapłacić. Potargujemy się, gdy będę wracać.

Doświadczenia z krótkiego pobytu w Tangerze przygotowały nas na to, z czym mięliśmy spotkać się później. Szczęście, że nie znaleźliśmy się nagle w centrum Maroka, ale powoli przemieszczaliśmy się w głąb kraju, dzięki temu bowiem, poznaliśmy nieco ze specyficznego marokańskiego savoir-vivre. Po pierwsze - nie daj się wciągnąć w rozmowę z nieznajomym, bo nagle zorientujesz się, że właśnie za coś mu płacisz. Po drugie, jeśli chcesz zrobić zdjęcie, chowaj się niczym paparazzi, albo uprzejmie proś o zgodę, bo ryzykujesz niezłą aferę. Po trzecie, nie reaguj na zaczepki - jeśli jesteś kobietą i masz europejską karnację nie unikniesz gwizdów uznania jak i przekleństw, oba przejawy zainteresowania należy ignorować. Po czwarte - targuj się, bo cena, którą na początku podaje handlarz bywa wielokrotnością tego, ile zapłacisz po negocjacjach. Po piąte - jeśli nie znasz arabskiego albo francuskiego, angielski jest zupełnie na miejscu, bo Marokańczycy posługują się czymś, co nazwałabym arabsko-angielskim. Kilka innych przydatnych informacji znaleźliśmy w dwóch przewodnikach, jakie udało się kupić w Polsce, a także, jeszcze przed wyjazdem, w internecie.

Walutą w Maroku jest niewymienialny nigdzie indziej dirham. Dirhamów nie wolno wywozić poza granice kraju (teoretycznie). Na ulicznych straganach udaje się płacić zarówno euro, jak i dolarami. Szczególnie ciepło przyjmą je handlarze narkotyków. Maroko jest jednym z największych na świecie producentów haszyszu, czyli "'kifu". Jest on surowo zakazany, a jeśli złapiesz autostop, którego kierowca ma przy sobie kif, a trafi się wam kontrola policyjna, posiedzisz razem ze swoim kierowcą w mało przyjemnym więzieniu - i to długo. W praktyce haszysz palą wszyscy, ale raczej nie w dzień, bo... w nocy Allach nie patrzy. O dziwo Marokańczycy naprawdę nie pijają alkoholu, nawet w nocy, a jego kupienie wcale nie jest proste. (Dobrze jest wziąć z Polski przysłowiowe pół litra - nie wiadomo, kiedy przyda się w interesach, gdyż Marokańczycy bardzo lubią handel wymienny.) Kraj staje się powoli coraz bardziej liberalny, trzeba jednak pamiętać, że religią państwową jest Islam i nie polecam kobietom paradowania w mini. W naszej ekipie były cztery dziewczyny i żadnej nie spotkało nic niemiłego, ale nie eksperymentowałyśmy zanadto ze strojem i zachowywałyśmy się spokojnie. W większych miastach spotyka się ubrane po europejsku emancypantki na szpilkach, są to jednak wyjątki, i o ile mieszkanki marokańskich metropolii nie zawsze zakrywają głowy, to mieszkanki wsi i miasteczek, zwłaszcza w głębi kraju, zakrywają się od stóp do głów czarną materią, odsłaniając tylko oczy i pomalowane pomarańczową henną dłonie. Lepiej nie ryzykować obrażenia uczuć religijnych tubylców i założyć dłuższe spodnie.

Pozycja kobiet w Maroku jest niezwykle silna w porównaniu do innych krajów muzułmańskich. Wynika to z aspiracji do bycia krajem europejskim (Maroko chce przystąpić ponoć do Unii Europejskiej. Co na to Unia, raczej nie trudno zgadnąć). Obecny król Muhammad, syn posiadającego wiele żon Hasana II, ogłosił oficjalnie równouprawnienie kobiet. Jest to oczywiście fikcja, ale i symbol zmian, jakie zachodzą w tym kraju. Drugą przyczyną niezłej sytuacji kobiet jest duży procent rdzennej ludności berberyjskiej, w której tradycyjnym modelem rodziny był onegdaj matriarchat. W niedalekim sąsiedztwie Maroka, w rodzinach tuareskich, nadal obowiązuje zasada matrylinearności. Dziś wpływy islamu są zbyt zakorzenione w marokańskiej świadomości, by kobiety miały władzę, ale wygląda na to, że mężczyźni darzą je pewnym szacunkiem.

18.12, poniedziałek popołudnie, Tanger
Na nowoczesnym, stojącym w szczerym polu dworcu w Tangerze wsiadamy w pociąg do Fezu. Wagony podobne do składów PKP. Różnica - karaluchy są wszędzie. Ze mną, Kluską i Ulą siedzi miły mężczyzna z Casablanki. Używając jego łamanego angielskiego i łamanej francuszczyzny Kluski uczy nas podstawowych zwrotów po arabsku i berberyjsku, jest bardzo ciekaw słów po Polsku. Zaprasza nas do siebie do Casablanki, wydaje się szczery i sympatyczny, ale Casablanka nie jest nam po drodze. Podróż mija szybko.

18/19.12, noc z poniedziałku na wtorek, Fez
Docieramy przed północą. Dwoje idzie szukać noclegu, reszta czeka z bagażem. Jak zimno! Mam na sobie zimową kurtkę, trzęsę się. Idę w dworcowym barze wypić herbatę. 30 dirhamów, potwornie słodka, ze świeżą miętą, pyszna. Ściągam na siebie spojrzenia - siedzę sama.
Do hotelu Clacier w starej części miasta. Hoteliki w medynie dużo tańsze niż wielki Ibis, który mijamy wychodząc z dworca. Płacimy staremu właścicielowi Claciera 540 dirhamów za 7 osób na 2 noce.
Szok toaletowy - nie ma sedesu, zamiast papieru - kubełek z wodą. Czy tak już będzie do końca?!

Nasz hotel w Fezie był niezwykłym miejscem, a na pewno jako miejsce niezwykłe pozostanie mi w pamięci. Kładąc się do łóżka, zawalonego przeróżnymi udającymi materac rzeczami, poczułam, że jestem w Afryce. Wrażenia nie popsuł nawet gmach europejskiego hotelu, który stał jakoś tak nieśmiało i wydawał się nieco speszony okolicą... Aha, w kwestii toalety – kubełek towarzyszył nam do końca podróży.

Postanowiliśmy ruszyć dalej drugiego dnia wieczorem, a wtorek i część środy poświęcić na zwiedzanie miasta. Śniadanie ugotowane na palniczkach, które przytaszczyliśmy jeszcze z Hiszpanii zjadłam rano na dachu hoteliku, ubrana we wszystko, co miałam ze sobą. Ciepło robiło się dopiero koło jedenastej, noce i wieczory były niezwykle zimne. Z damskiej części ekipy nocą nie marzła tylko Ewelina, szczęśliwa posiadaczka dobrej jakości puchowego śpiwora. Ja w moim śpiworze (komfort +6) trzęsłam się jak osika, a prawdziwe pojęcie o chłodnych nocach, dała nam dopiero Todra, gdzie rano ślizgaliśmy się po zamarzniętych kałużach.

Nauczeni doświadczeniem nie dajemy się złapać w Fezie na numer z darmowym przewodnikiem. Posiłkując się książeczką spacerujemy po mieście cały dzień. Wieczorem postanawiamy znaleźć nową dzielnicę i duży sklep, by uzupełnić zapasy jedzenia. Ku naszemu zaskoczeniu dzielnica, do której docieramy po dwu godzinnym spacerze, wygląda jak bardziej eleganckie warszawskie Bemowo. Znajdujemy miejscowy odpowiednik Auchan i kupujemy wszystko, co potrzebne. Mam nadzieję, że proces wypierania drobnych handlarzy ulicznych przez hipermarkety (których na razie w całym Maroku nie jest więcej niż 5) zostanie rychło zahamowany przez obrońców tradycji.

Wracając do Claciera, postanawiamy rzucić jeszcze okiem na medynę, której zwiedzanie zostawiliśmy na kolejny dzień.

19.12, wtorek, późny wieczór
Wieczorny spacer po medynie kończy się odwrotem. Jestem nieco przestraszona. Łasuch, Krzysiek i Leszek też nie wyglądają na pewnych siebie. Medyna nocą to niezrozumiały, obcy i niebezpieczny dla nas teren. W ogóle chyba dla wszystkich niebezpieczny. W dzień widzieliśmy jak rozwiązuje się tu konflikty - straganowa bójka. W nocy nikt nie mrugnąłby okiem, gdyby ktoś nas zaczepił. Dzieciaki boso grają w piłkę, kobiety usiłują je pozbierać do domów. Brudno. Mężczyźni, nawet chłopcy, obserwują nas wrogim wzrokiem. Czujemy się bardzo nie na miejscu.

Rano medyna w Fezie straciła swój upiorny nocny charakter i nawet sama wyszłam rano po chleb. Wzbudziłam natychmiast zainteresowanie mężczyzn, jednemu pozwoliłam pomóc sobie w zakupach. Starając się być uprzejmą, a jednocześnie stanowczą Europejka może się czuć w miarę bezpieczna.

Na straganach zwanych sukami można kupić wszystko. Kolory i zapachy, wszystko tworzy razem mieszankę, która po minucie obejmuje władanie nad wszystkimi zmysłami. Polecam odrzucić precz mówiące o zagrożeniach gastronomicznych Maroka przewodniki i pozwolić sobie na ucztę wprost ze straganów. Odważyłam się nawet kupić torbę oliwek, kiszonych zapewne w (zakazanej dla nas ze względu na amebę egzotyczną) surowej wodzie i wiem, że oliwki ze słoika nigdy nie będą tak doskonałe, jak marokańskie. Za moim przykładem poszła reszta grupy i wkrótce już wszyscy kupowaliśmy od ulicznych sprzedawców najróżniejsze smakołyki, od piekielnie ostrych papryczek do ciastkowych słodkości. Nikt z nas nie nabawił się problemów zdrowotnych, ale może po prostu mieliśmy szczęście. Cóż, no risk - no fun.

20.12, środa
Szukamy słynnych farbiarni. Wąskie, wąskie uliczki, co chwila uciekamy przed pędzącą motorynką albo objuczonym osłem. Zaczynam podejrzewać, że grają tu w grę o nazwie "stratuj cudzoziemca". Trzeba szukać drzwi, by wcisnąć się we framugi i ustąpić drogę. Pod ścianami i w pęknięciach murów, owinięci w łachmany, mamroczą coś żebracy.
Narastający smród to sygnał, że zbliżamy się do celu. Po ponad godzinie błądzenia ktoś prowadzi nas na dach domu, skąd widać niczym plaster miodu kadzie z farbami. Odór garbowanych skór i barwników obezwładniający. Mężczyźni po pas w mętnej cieczy udeptują skóry. Potworna praca. Jesteśmy wstrząśnięci, my - dzieci europejskiego dobrobytu.

Droga z Fezu do Marakeszu była najbardziej niewygodną częścią podróży. Kto nie zobaczy na własne oczy ile bagażu da się upakować do autobusu, zarówno w luki, do środka, jak i na dach, ten nie uwierzy. Pasażerów też oczywiście ładuje się znacznie więcej niż miejsc, a cyrki, jakie trzeba przejść, by zapewnić sobie miejsce na bagaż i ilość dodatkowych dirhamów, jaka jest przy tym potrzebna, wydają się żartem grupy Monty Pythona. Drobnostkami, takimi jak rozkład jazdy, nie przejmuje się nikt, może tylko tacy wypieszczeni turyści, jak my, łudzili się, że ruszymy o planowej godzinie. Cierpliwość jest tym, czego w Maroku nauczy się każdy.

Po 13 godzinach spędzonych w nieprawdopodobnym ścisku i zimnie wysiadamy w Marrakeszu. Nasz team powiększył się o samotnie podróżującego studenta z Tokio, który przejednany przyjazną postawą ekipy i moim kiepskim japońskim postanowił dołączyć do nas na kilka dni.
Marrakesz!

21.12, czwartek, Marrakesz
Hotel w maleńkiej uliczce tuż przy głównym placu Djemaa El Fna. Pokoje na wewnętrznym dziedzińcu ostatniego piętra. Po drabinie i na dach. Poranna kawa wypita na dachu w Marrakeszu - czy coś pobudza bardziej?
Na placu robimy z dziewczynami hennę na dłoniach. W medynie chyba jeszcze więcej towarów, niż w Fezie (skóra geparda, bezoary?!). Przyprawy. Sprzedawcy usiłują nas zwabić zachwalając afrodyzjaki, wołając w wielu językach. Najczęściej "kam, kam maj friend". Oto nowe hasło wyprawy.

Wieczorem posiłek na placu. Niewiarygodnie tanio (ok.30dh za osobę) i pysznie. Pastia - ciastko z mięsem - niezłe. Herbata, jak zawsze w Maroku, rewelacja.

22.12, piątek
Dziś ogrody i pałac królewski. Targujemy się o pamiątki. Jutro ruszymy do Tinerhiru!

Czymś, co zaczynało mnie powoli intrygować, były owce i barany, prowadzone przez Marokańczyków na sznurkach, jak psy, wożone na motorynkach, w taczkach, ciągnięte po ziemi, a nawet ładowane do luków autobusów. Po pewnym czasie zrozumieliśmy, że na nasz Nowy Rok przypada muzułmańskie święto, podczas którego w każdej rodzinie zabija się barana. Część naszej ekipy miała mieć po przekroczeniu Atlasu zaszczyt i, hmm, przyjemność uczestniczenia w szlachtowaniu zwierzaka.

Chcąc wsiąść w autobus do Tinerhiru po raz kolejny doświadczamy marokańskiej niefrasobliwości w kwestii korzystania z zegarka. Gdy wreszcie ruszamy, dziwię się, jak taki złom może w ogóle jeździć. Pniemy się mozolnie przez góry Atlas, autobus chwieje się na krętej, przepaścistej drodze. Mijamy opuszczone kasby, tradycyjne wioski. Ich mieszkańcy przeprowadzili się do nowych domów, ale z racji nietrwałości używanych do budowy materiałów i te pewnie opuszczą, by wybudować nowe, jak robią to od wielu lat. Szczyty górskie pokryte są śniegiem, a różnica poziomów i kręta droga przyprawiają większość pasażerów o torsje. Jednym z nielicznych niewymiotujących jest ładny chłopak z głową okręconą niebieską chustą i białymi zębami błyskającymi w szczerym uśmiechu. Siedzi na siedzeniu obok mnie i co jakiś czas wymieniamy porozumiewawcze spojrzenia. Cóż, flirt ponad podziałami.

Autobus zatrzymuje się w drodze przez góry w jednej wiosce, gdzie można nieco się odświeżyć i zjeść marokańską specjalność tajin. Jest to kociołek duszonych warzyw i baraniny o niezwykłym, korzennym aromacie.

Przejechawszy góry i minąwszy Ourzazate, maleńki miejscowy Bollywood, docieramy do Tinerhiru, skąd taksówką, wytargowaną możliwie najtaniej, zabieramy się do Todry. Gdy dotarliśmy do wąwozu było już tak ciemno, że nic, absolutnie nic nie było widać. Majestatyczne skały miały się nam ukazać wraz z płynącym między nimi strumieniem i palmami dopiero po wschodzie słońca. Ulokowaliśmy się w jednym z trzech przeznaczonych dla wspinaczy hotelików i pozostało już tylko przeczekać noc, by marzenie o czerwonym wapieniu stało się rzeczywistością.

Skały Todry to raj dla wspinaczy. Mniej doświadczeni, jak ja, znajdą tu drogi odpowiadające ich umiejętnościom, a dla profesjonalistów nie brakuje wyzwań. Większość dróg jest nieźle obita (spity), choć stanowiska wydają się czasem nieco dziwnie pomyślane. Przydaje się lina siedemdziesięciometrowa, albo chociaż pięćdziesiąt metrów połówkowej, gdyż dużo wyciągów przekracza 30 metrów. Wapień jest stosunkowo ostry, łatwo przecina skórę, ale rekompensuje to świetnym tarciem. Doświadczonemu wspinaczowi Todra może się wydać monotonna, wspina się tam właściwie tylko po płytach, ale w wąwozie można spokojnie spędzić kilka tygodni bez nudów. Dnem płynie piękny strumień, do którego schodzą z gór kobiety, by robić pranie, a wieczorem w hotelikach można pointegrować się z właścicielami. Warunki są nieco prymitywne, ale czy ktoś szuka tam luksusów? Zresztą hotel położony najbardziej w głąb wąwozu (tak naprawdę jedyny zasługujący tam na miano hotelu, bowiem "nasz" hotelik, nie miał ciepłej wody, gniazdek z prądem i... tylnej ściany) wydawał się być całkiem porządny i w nim mieszkali bogaci turyści przyjeżdżający czyściutkimi jeepami, by zwiedzić wąwóz. Bardziej wymagający pod względem mieszkania, będą z niego z pewnością zadowoleni.  

W Polsce nie jest dostępne żadne topo wąwozu, ale nabyć je można na miejscu od Hassana. Wystarczy o niego spytać, ale nie zajdzie pewnie taka potrzeba, bo chcąc sprzedać swój odręcznie napisany przewodnik znajdzie każdego wspinacza z zaskakującą prędkością i precyzją. Zastanawiam się tylko, czy mierzący metr pięćdziesiąt niemłody Hassan przełoił wszystkie drogi w Todrze? To pozostanie jedną z tajemnic Maroka.


24.12, niedziela, Wigilia, wąwóz Todra
Właściciel hoteliku pozwolił nam jeść w dużej sali w przylepionym do skały budynku obok. Świętujemy barszczem z torebki i uszkami. Na tę okazję kupiliśmy drogie tu ciastka markizy i czekoladę. śpiewamy kolędy, jest naprawdę uroczyście.
Grudzień w Maroku wcale nie jest gorący, rozgrzewamy się więc świąteczną atmosferą. Abdullah przynosi nam kociołki z węglem, ogrzewamy dłonie.

Pozbywszy się wszystkich zapasów jedzenia po Gwiazdce zmuszeni byliśmy wybrać się do Tinerhiru, by uzupełnić prowiant. Tam poznaliśmy Nazira, mieszkańca pobliskiej wioski, który sam marząc o podróżach, postanowił pomagać innym podróżującym. Nazir załatwił nam autostop w postaci pickupa z totalnie zalanym kierowcą i ekstra drinkami za jedyne 60 dirhamów od całej grupy. Był to jedyny raz, gdy mieliśmy okazję spróbować marokańskiego samogonu podanego nam z szoferki samochodu w torebce foliowej (bez butelki). Ku mojemu miłemu zaskoczeniu podająca bimber ręka należała do ładnego chłopca o białych zębach, tego samego, który siedział obok mnie w autobusie do Tinerhiru.

Po dwóch kolejnych dniach spędzonych w Todrze, postanowiliśmy udać się na Saharę. Z pomocą właścicieli hotelu załatwiliśmy sobie wycieczkę i ruszyliśmy do Marzougi. Dotarcie tam okazało się całkiem skomplikowane, ale za to przyjemne, bo przymusowy postój w Tinżdadzie był niezwykle interesujący. Czekając tam na transport ("przyjedzie, przyjedzie" - zapewniał co pół godziny człowiek, który zaprosił nas na herbatę) relaksowaliśmy się na zakurzonym rynku miasteczka. Rzuciwszy okiem na tamtejszy targ, poczułam chyba przedsmak afrykańskiego interioru, bo to najbardziej tradycyjne w Tinżdadzie miejsce wyróżniało się spośród tego, co wcześniej widziałam nie tylko zdecydowanie innym składem etnicznym ludności, ale innymi strojami, czy sposobem targowania się. Przebyte w Maroku kilometry najlepiej odzwierciedla sposób wiązania na głowach chust, zarówno przez kobiety jak i mężczyzn.

Nim dotarliśmy do Marzougi, gdzie wsiąść mieliśmy na przeznaczone dla turystów wielbłądy, z okien jeepa całe swoje piękno ukazało nam zachodzące za piaszczysty horyzont słońce. Już za chwilę ukazał się nam kolejny niesamowity krajobraz - po jednej stronie domu, gdzie byliśmy umówieni było miasto, po drugiej zaś - pustynia. Jeszcze tylko dwa niskie drzewa i nic już nie odgradzało nas od morza pomarańczowego piasku. Uszczęśliwieni daliśmy się wywieźć na kolebiących wielbłądach dwie godziny w głąb pustyni. W oazie składającej się z pięciu palm czekało kilkanaście tradycyjnych małych namiotów, jeden przeznaczony dla nas. Noc spędzona na Saharze była zaskakująco pierwszą, gdy nie trzęsłam się z zimna, a to za sprawą wielowarstwowego pokrycia naszego pustynnego schronienia. Rano wszyscy wdrapaliśmy się na wydmę, by podziwiać wschód słońca i po chwili znów siedzieliśmy na wielbłądach, wracając do Marzougi.

Teraz dla części ekipy, w tym dla mnie rozpoczyna się maraton - czas, który z zabieganego na co dzień życia udało nam się wydrzeć na podróż do Maroka dobiega końca. Następnego dnia rano musimy ruszyć do Marrakeszu, więc by nie oddalać się za bardzo od miejsca, skąd odchodzi autobus, korzystamy z gościny Nazira, który zaprasza nas na kolację i nocleg.

28.12, czwartek późnym wieczorem, wioska w pobliżu Tinerhiru
W wiosce Nazira jest osiemset domów. Pięćset z nich to domostwa Berberów, reszta, z tego co mówi Nazir, górale. Chyba źle żeśmy się w tej kwestii dogadali. W każdym razie wioska to małe sześcienne domki rozrzucone wśród palm pokrywających zbocze góry.
Nazir prowadzi nas w kompletnych ciemnościach wzdłuż grobli. Nad głowami wielkie liście, tuż przy ścieżynkach kanały irygacyjne. Oznaki nowoczesności - brak. Cudownie. Mój pierwszy Koniec Świata.
Nazir mieszka w sporym domu tuż obok lepianki (poprzedniego domu), teraz przeznaczonej dla zwierząt. Prowadzi nas do pokoju ze starym radiem, telewizorem i dywanem. To najlepszy pokój w domu, później okazuje się, że w pozostałych jedyne meble to koce na podłodze. Mama Nazira gotuje nam kolację. Nie zna innych krajów poza Marokiem, Hiszpanią i Francją. Nazir nawet nie próbuje jej tłumaczyć, skąd jesteśmy.
W tym domu kobiety słuchają, gdy mężczyźni mówią. My, jako Europejki, mamy głos w dyskusji, ale siostry Nazira czekają na uboczu, nim Nazir proponuje, by zrobiły mi i dziewczynom z ekipy hennę. Rozpoczynają się plotki na migi. Wymieniamy prezenty. (Dostałam pierścionek z miedzi, wręczyłam szminkę, której siostry Nazira chyba nie mogą używać.)

 Później była już tylko gonitwa między autobusem, pociągami, promem, busem, samolotem i pociągami. Nim zdążyłam się zorientować od Sahary minęło dokładnie osiemdziesiąt dziewięć godzin i byłam w Warszawie. Sylwester wypadł mi w autostopie, gdzieś już w granicach Polski.

To, co jest dla mnie po tej podróży pewne, to że do Maroka wrócę na dłużej, by zanurzyć się raz jeszcze w rzeczywistości, gdzie nie trzeba się śpieszyć. Do momentu, gdy zaczęła się droga powrotna ani razu nie był mi potrzebny zegarek. Kwintesencją tego stanu rzeczy był komentarz starszego mężczyzny mijającego nas w na motorynce w miejscowości, której nazwy nie pamiętam. Czekaliśmy na autobus dobrych kilka godzin, a on rzucił tylko z charakterystycznym arabskim akcentem " Don't worry, my friend. You in Maroko. Afrika, Afrika."