czwartek, 18 listopada 2010

Nie mogę nadziwić się, jak bardzo po macoszemu traktowałam tego bloga. W postach same pożegnania, kilka zdjęć i tylko troszkę tekstu, w którym opisuję japońskie przygody inne niż wyjeżdzanie skądś. I jeśli już takowy tekst się pojawia, Boże, jakże on marny! Myślę i myśle i szukam powodu dla takiego stanu rzeczy. Znajduję kilka, ale żaden nie jest dość dobry, żeby mnie usprawiedliwić.
Może to, że bolą mnie plecy było by wystarczająco dobrą wymówką? Ale cóż, bolą mnie na własne życzenie, bo tylko ktoś tak głupiutki jak ja postanawia pchać się do shinkansenu z rowerem na jednym ramieniu i torbą rowerową na drugim. Czyli nic z tego. Dalej nie mam wymówki.
Znów jestem w Osace. Wbrew moim oczekiwaniom, nie mam poczucia, że czas stanął w miejscu i od mojego wyjazdu do Nary na początku września minęło ledwie parę dni. Nie, minęły niemal trzy miesiące i jest to bardzo odczuwalne. Przede wszystkim, przyszła jesień. Żar i oblepiająca wilgoć azjatyckiego lata są już dalekim wspomnieniem, wszyscy normalni ludzie wyciągneli kurtki i założyli czapki. Ja nie miałam kurtki do wyciągnięcia, więc tylko zaopatrzyłam się w nową polarową czapkę, aby choć trochę dostosować swój strój do pory roku. I uratować swoje uszy przed odpadnięciem z zimna, co może się przydarzyć, jeśli jesienią jeździ się na rowerze.
W Tokio na rowerze nie jeździłam. Miasto jest zbyt duże, zbyt tłoczne, zbyt niedostosowane dla cyklistów. Oczywiście, wszędzie pełno jest ludzi na rowerach, ale oni tylko dojeżdżają do stacji metra, przypinają tam swój miejski rowerek na parkingu (czasami dwupoziomowym!) i w swoich eleganckich butach wsiadają do pociągu. W różowym polarze na moim niebieskim rowerze, jakoś nie mogłam wtopić się w tokijski tłum. Wciąż prześladowała mnie myśl, że pot rasy białej ma dla Azjatów wyjątkowo nieprzyjemną woń. I że po zsiąściu z roweru niezawodnie jestem jej źródłem.
Tak więc, w Tokio nie jeździłam na rowerze, ale osakijskie ścieżki rowerowe mam już przetarte i, o ile tylko do jutra przestanie mnie łupać w pasie, mam zamiar na nie powrócić.
A od mojego wrześniowego pobytu w Osace zmieniła się nie tylko pogoda, ale też mój zasób słownictwa i swoboda posługiwania się Japońskim. Dalej jestem idiotką, która posługuje się setką prostych terminów, ustawiając je w odpowiedniej kolejności, aby dokonać podstawowego aktu komunikacji, ale teraz przynajmniej jestem bardziej pewną siebie idiotką. I japoński wreszcie stał się dla mnie czymś innym, niż tylko układanką, czy problemem logicznym. Wreszcie dostrzegłam w nim język, który jest żywy i który
Boże, jestem na to zbyt śpiąca. Bardzo chciałam napisać coś fajnego, ale na prawde bolą mnie plecy i na prawdę zamykają mi się oczy.
Dobranoc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz