niedziela, 24 października 2010

Drink your tea, Ramsden...

Po trzech tygodniach jeżdzenia w amerykańskim siodle i, ogólnie rzecz ujmując, udawania kowboja, stwierdziłam, że po pierwsze w Polsce nie ma siodeł, które są szersze niż kanapa w salonie u mojej mamy, a po drugie, zamiast kowbojem, wolę być damą i chyba jednak bliżej mi do tego, co oznacza, że może nawet obejdzie się bez udawania. Dlatego, aby moja jazda licowała z moją subtelną elegancją, do której poczułam nagłą tęsknotę wśród końskiego łajna i postanowiłam odgrzebać ją na dnie duszy, wygrzebałam z niemniejszym trudem brytyjskie siodło. Odkurzyłam, umyłam i zarzuciłam na grzbiet leniwego anglika o wdzięcznym imieniu Mirage, wymawianym po japońsku nieco mniej wdzięcznie - Miraadziu. Konik lekko zaprotestował przy podciąganiu popręgu, bo musi być zapięty znacznie mocniej niż w wypadku amerykańskiego szerokiego siodła, które nie przesunie się ani o cal nawet, jeśli jeździec zwiesi się w bok.
Uzbrojona w ostrogi i palcat wsiadłam na Mirage i, tak jak się spodziewałam, nie byłam w stanie utrzymać nóg w latających na boki strzemionach. Na szczęście ostatnie trzy tygodnie dały mi trochę siły, na początek pohasaliśmy więc bez strzemion, Mirage nieco bardziej rączy niż zazwyczaj pod lżejszym siodłem, a ja trochę przerażona perspektywą szybkiego zjazdu w dół po końskiej szyi. Po pewnym czasie nabrałam pewności (to chyba jednak za duże słowo) i udalo mi się nawet utrzymać nogi tam, gdzie powinny być, to znaczy w strzemionach, a nie obok. A póżniej lunął deszcz i daliśmy sobie spokój.
Porównanie wypada jednoznacznie - brytyjskie siodło jest mniej stabilne i boli w tyłek. Ale, po głębszym zastanowieniu, czy buty na wysokich obcasach, wąskie spódnice i trzymanie języka na wodzy są wygodne?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz