No i znów, całe to pisanie po angielsku zupełnie mi nie służy, bo nie mogę się wysłowić, a po męczarniach z angielskim nie mam już sił pisać po polsku. W prawdzie znajomy z hostelu, dziewiętnastoletni Anglik o imieniu Niall, które sam określa jako niezwykle dziwne, choć ja nic w nim dziwnego nie widzę, no więc tenże Anglik stwierdził, że nawet mi nieźle po angielsku idzie. A później wymienił szesnaście (a może dziewiętnaście?) błędów, które zrobiłam w poprzednim poście. Tak, połowę z nich widziałam sama, ale ta druga połowa?? Zaskakujące...
Dzień dzisiejszy uważam za wyjątkowo fartowny (takiego słowa używała moja babcia, pamiętam, jak dziś!). Mianowicie (tego słowa też używała, nie wiem, dlaczego jakoś teraz nagle babcine słowa cisną mi się na klawiaturę) z samego rana, to znaczy po tym, jak już postprzątałam cały hostel i szlag mnie mało nie trafił, w związku z niezwykle powolnymi ruchami drugiego pomocnika, no więc z samego rana zajrzałam do przewodnika Lonely Planet, którego mimo że jestestem japonistką, wcale nie wstydzę się używać, i okazało się, że w świątyni Kitano Tenman-gu właśnie dziś odbywa się targ. Wsiadłam więc na niebieski rower, a za mną na wypożyczony rower wsiadł dziewiętnastoletni Niall (bycie tak młodym jest zupełnie nie do pomyślenia - zwłaszcza, bycie tak młodym w Japonii! Cholerne angielskie dziecko dobrobytu...) i pomknęliśmy do świątyni. Zaskoczyła mnie swoją autentycznością, tłumami ludzi, chcącymi złożyć dłonie w modlitwie i potrzeć tyłek kamiennej krowy na szczęście. Gdyby samo pocieranie krowy okazało się nieskuteczne, na wszelki wypadek matki pocierały najpierw krowę, później tą samą ręką swoje dzieci. Staruszki pocierały bolące plecy. Potarłam i ja, najpierw zad kamiennej krowy, a póżniej swoje kostki, kolana, biodra, kręgosłup lędźwiowy, barki i łokcie i nadgarstki. Cóż, nie pomoże, trudno, ale na pewno nie zaszkodzi.
A później rozpoczęła się uczta. Znów japońska kuchnia mnie nie zawiodła. A może po prostu się przyzwyczajam. Może jednak harde twierdzenie, że szok kulturowy nie istnieje, to tylko moje przechwałki, a tak na prawdę najlepszym dowodem na ten szok jest to, jak bardzo ohydna wydawały mi się na początku japońskie potrawy. Nie wliczam w to oczywiście sushi, ale za to każde inne dziwactwo było po prostu nie zjadliwe. Powoli jest coraz lepiej, dziś pyszna yakisoba, makaron smażony z bekonem, sałatą i imbirem, a także "japońskie naleśniki", czyli kulki o kształcie i wielkości spłaszczonych piłeczek pingpongowych wypiekanych ze słodkiego ciasta biszkoptowego. Na gorąco, rewelacja!
Oprócz dobrego jedzenia (i jedzenia niedobrego, już wiem, co należy z daleka omijać - na czele mojej listy obżydliwe takoyaki, rozpadające się kulki mokrego ciasta z twardą jak zelówka macką ośmiornicy w środku) na targu były też drzewka bonsai, doniczki i nieprzebrane ilości tanich kimon. Jeśli kiedykolwiek będę się zaopatrywać w kimono, to moje pierwsze kupię właśnie tam. Po prostu, są na prawdę tanie.
Minusem dnia była przykra konstatacja dotycząca mojego aparatu fotograficznego, który nie wytrzymał porównania z idiot-kamerą Nailla. Podczas, kiedy ja męczyłam się z ustawieniami i wyczyniałam cyrki, żeby złapać dobre światło, Naill miał już sześć dobrych ujęć. Żeby sprawdzić, czy na pewno nie jestem upośledzona, zamieniliśmy się aparatami i - dzięki Bogu - okazało się, że upośledzona nie jestem. Za to, że mój aparat zasłużył na emeryturę. Tak samo było z poprzednim, po prostu zdaje się, że po pewnej ilości zdjęć cyfrówki się męczą, mają dośc i odmawiają współpracy. Nieuchronnie zbliża się więc dla mnie czas lustrzanki, pytanie tylko, czy od razu szarpnę się na cyfrową, czy analoga, może tylko jednak trochę lepszego od mojego Zenita X12. Choć na Zenicika nie narzekam. Niestety nie zmieścił się w moich sakwach i bardzo teraz za nim tęsknię, a niewielki sklepik na sąsiedniej ulicy kusi dziesiątkami używanych aparatów. Nie są jakieś niesamowite, chodzi raczej o ich niesamowitą koncentrację na wyjątkowo maleńkiej przestrzeni. Ceny - raczej wysokie. Na pewno sporo wyższe od tych internetowych.
Dochodzi pół do drugiej i jestem bardzo śpiąca... Nie chce mi się ruszać tyłka, który nota bene już całkiem mi zdrętwiał od siedzenia na tatami. Ale trzeba przenieść się na górę i zakopać w pościeli. Jedno mogę powiedzieć na pewno - w Japonii śpię, jak zabita. I do tego mogę przespać dowolną ilość godzin. Teoretycznie, bo oczywiście o dziesiątej rozpoczynam rytuał sprzątania. Dziś pewien bardzo dobrze wychowany Japończyk, mówiący płynnie po angielsky i niemiecku, z którym przeprowadziłam całkiem interesującą dyskusję o Solidarności (dzięki Bogu za japonistykę, dzięki której wiem, jak powiedzieć Solidarność po japońsku) z wielką dwornością godną samuraja podziękował mi, za to, że jest tak czysto. Po prostu najpierw wyraził zdziwienie, że właśnie tak jest. A później jeszcze większe, że przecież nikt nie sprząta. Wyprowadziłam go więc z błędu informując, że przeciwnie - ja sprzątam co rano. Japończyk, który nazwał siebie zwykły salarymanem, a przecież nie był zwykły choćby z faktu znajomości języków obcych, ukónił się sztywno i niskim głosem powiedział "arigatou gozaimasu".
A ja mówię, śpiącym głosem - oyasumi nasai.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz