sobota, 27 listopada 2010

Airport post

I spent my last day in Japan snoozing on the tatami mats in the hotel lounge. I was to excited to sleep at night and when the alarm clock went off at eight I was practically brain dead. I have to admit I was tremendously bored during last days in Osaka. After visiting all major temples and strolling through all famous streets I even went to the cinema. Next step was buying a book. Which I didn’t read as I was simply unable to make myself use dictionary and learn. Maybe I needed that, not doing anything, browsing the net, killing time in most stupid ways. Now I feel energetic and ready to face work and studies. And people. I miss my people. I miss all people actually. A week of completely nerdy behavior left me craving for company and even just for small talk with any stranger. A small talk in Polsh or English, couse I am just fed up with spitting same Japanese phrases again and again. Yes, I’m travelling. Yes, alone. No, not American. Please, no more!
Until I got to the airport I didn’t feel anyhow sad about leaving Japan. Now of course I feel like I wanted to stay just a little longer but this is just perfect to make me want to come back to Japan.
Now just one more stressfull moment of checking in my bike and I am ready to board.
One of the best things about travelling is missing home. And being totally excited about going back. After all, how often does one get excited about taking a bus or going to the mall in Warsaw?

piątek, 26 listopada 2010

Istnieje w Japonii specjalny zawód polegający na chodzeniu od domu do domu i sprawdzaniu, czy nikt przypadkiem nie umarł.
Kiedy pierwszy raz pojechałam pod Tokio zwalić się na głowę pewnemu uczynnemu współjaponiście, na wąskiej drodze prowadzącej do jego domu poczułam obrzydliwy odór. Słodko-gorzki, przywodzący na myśl szalet miejski i sklep mięsny jednocześnie. – A, to – wyjaśniła bez szczególnej ekscytacji Japonka współjaponisty – to zapach zwłok. Umarł taki dziadek, co zbierał śmieci i nikt nie zauważył, że go nie ma. Przez miesiąc nikt nie zauważył.
Biedny, nikomu nie potrzebny dziadek, co zbierał śmieci, rozkładał się spokojnie w swoim zawalonym rupieciami domu przez cztery tygodnie. Przez następnych kilka dni pracownicy służby oczyszczania miasta z białymi maseczkami na twarzach wywozili rzeczy dziadka. Smród był niedowytrzymania, ale w końcu z czasem wywietrzał. Po dziadku zostało tylko mieszkanie z wyważonymi drzwiami, przez które widać było jego opustoszałe wnętrzne. Maty tatami przesiąknięte trupim odorem.
Zastanawiam się, jak człowiek staje się osobą, o której nikt nie pamięta, aż do momentu, w którym spod drzwi mieszkania zaczyna śmierdzieć...

czwartek, 25 listopada 2010

2 dni do Londynu

I jak zwykle nadszedł czas, kiedy moja podróż musi się skończyć. Pożegnania, sentymenty, bla, bla bla... Ile to już razy pisałam, że coś się kończy, a coś się zaczyna? Zaczyna wiać nudą. Chyba czas się przyzwyczaić do ciągłego zostawiania ludzi i miejsc za sobą. A poza tym, czy to, że za dwa dni będę w samolocie do Londynu oznacza, że naprawdę moja podróż się kończy? Tak sobie ułożyłam życie, że zaczyna mi się wydawać, że wszędzie jestem tylko przejazdem. Czyli cały czas jestem w drodze. Ma to swoje minusy, oczywiście. Ale wciąż lista plusów jest na tyle długa, że nie umiałabym z tego zrezygnować.
Od szóstego grudnia mam być w Polsce, ale kto wie, czy rzeczywiście wysiedzę w Warszawie aż do przyszłej jesieni, czy też na wiosnę znów pojadę na wschód? Nie pogardziłabym pracą i półrocznym kontraktem w Hong Kongu albo w Tokio, choć na razie pracodawcy jakoś nie ustawiają się w kolejce.
Staram się nie stresować składaniem roweru i pakowaniem się z nim do metra, a później w ekspes na lotnisko (tak, o ileż było by łatwiej pojechać na lotnisko rowerem - niestety opcja niemożliwa, bo Kansai Airport leży na sztucznej wyspie, do której dostęp jest tylko za pośrednictwem mostu z trasą szybkiego ruchu). Niezależnie od użalania się nad sobą zawczasu, podczas samego noszenia spocę się tak samo. I choćby ręce miały mi się urwać, to i tak jakoś dotelepię się tam gdzie trzeba. Ale muszę przyznać, że ostatnio robię się coraz bardziej wygodnicka i rozpieszczona. Coraz mniej usmiecha mi się łażenie z bagażami, spanie na twardym, zimno i głodno. Coraz większy czar zdają się roztaczać kiedyś pogardzane walizki na kółkach. Dorzucę jeszcze jedno bluźnierstwo - czasami w podróży chciałabym założyć zamiast traperek szpilki.
Jeżdząc to tu, to tam, żałuję trochę, że nie jestem jednym z tych ludzi, których zaraz otacza tłum nowych znajomych. Takie osoby wszędzie znajdą sobie towarzystwo, gdziekolwiek by się nie ruszyły po pięciu minutach nie są same. Ja oczywiście też mogłabym szybko kogoć znaleźć, ale jakoś tak zawsze wychodzi, że wszelkie kontakty z nowopoznanymi osobami ucinam po pięciu minutach. Mama mówiła, żeby nie rozmawiać z obcymi i tak już mi jakoś zostało;) Pogawędzić o pogodzie na ławce w parku, wymienić dwa zdania na dowolny temat - ok. Ale prawie nigdy nie zdarza się, żebym miała ochotę brnąć dalej w znajomość. Mam swoich przyjaciół i jakoś nie mam ochoty mieć znajomych. Trochę tego żałuję, bo wychodzi tak, że gdziekolwiek poza Warszawą i Londynem jestem bardzo sama. Nie narzekam, lubię być sama. Tylko czasami zastanawiam się, jak to jest inaczej.
Tymczasem przede mną jeszcze jeden dzień w Osace i wycieczka do chramu Shinto, podczas której niewątpliwie zgubie się sześć razy i objadę miasto w kółko.
Życzcie mi powodzenia!;)

środa, 24 listopada 2010

Glico Man

Znalazłam go wreszcie, słynny osakijski neon nad kanałem Dotonbori był tuż za rogiem i przejeżdzałam 50m od niego niezliczoną ilość razy, a mimo to dopiero wczoraj udało mi się zrobić mu zdjęcie. A więc, oto i on:




A to kanał ;)





I jeszcze na koniec powód, dla którego moje postanowienie o niejedzeniu czerwonego mięsa czasem musi zostać złamane. Tataki mmmmm......!


poniedziałek, 22 listopada 2010

I wonder if you know...

...how they live in Tokyo - part two.
And the noodles kid is from Osaka ;)




























And a splash of colour:


I love Japanese supermarkets! (part 2)

There are things weird and wonderful about Japan. For example, one can buy an egg. Nothing special, right? But wait. One can buy a perfectly boiled egg with hard white and slightly runny yolk. The egg comes in a pretty plastic box. Still not amazed? Wait.
The egg is salty. Not only on the outside. It is salty to the very inside of it.
How is that possible??
I can not find a good answer for that, nor internet provides me with any information on this subject. The only good expatiation is a miracle. Or aliens.
Anyway, a boiled salty egg with shelf life longer than canned tuna is both weird and wonderful for sure.
Goodnight, Japan.

I love Japanese supermarkets! :)


My favourite maki with tuna and spring onion,
my all favourite scallops sashimi and tuna sashimi,
a can of Kirin beer.

And this all costs 700 yen (evening discount on raw fish), meaning ... 5 quid! Haha!
Envy me!;)

czwartek, 18 listopada 2010

Nie mogę nadziwić się, jak bardzo po macoszemu traktowałam tego bloga. W postach same pożegnania, kilka zdjęć i tylko troszkę tekstu, w którym opisuję japońskie przygody inne niż wyjeżdzanie skądś. I jeśli już takowy tekst się pojawia, Boże, jakże on marny! Myślę i myśle i szukam powodu dla takiego stanu rzeczy. Znajduję kilka, ale żaden nie jest dość dobry, żeby mnie usprawiedliwić.
Może to, że bolą mnie plecy było by wystarczająco dobrą wymówką? Ale cóż, bolą mnie na własne życzenie, bo tylko ktoś tak głupiutki jak ja postanawia pchać się do shinkansenu z rowerem na jednym ramieniu i torbą rowerową na drugim. Czyli nic z tego. Dalej nie mam wymówki.
Znów jestem w Osace. Wbrew moim oczekiwaniom, nie mam poczucia, że czas stanął w miejscu i od mojego wyjazdu do Nary na początku września minęło ledwie parę dni. Nie, minęły niemal trzy miesiące i jest to bardzo odczuwalne. Przede wszystkim, przyszła jesień. Żar i oblepiająca wilgoć azjatyckiego lata są już dalekim wspomnieniem, wszyscy normalni ludzie wyciągneli kurtki i założyli czapki. Ja nie miałam kurtki do wyciągnięcia, więc tylko zaopatrzyłam się w nową polarową czapkę, aby choć trochę dostosować swój strój do pory roku. I uratować swoje uszy przed odpadnięciem z zimna, co może się przydarzyć, jeśli jesienią jeździ się na rowerze.
W Tokio na rowerze nie jeździłam. Miasto jest zbyt duże, zbyt tłoczne, zbyt niedostosowane dla cyklistów. Oczywiście, wszędzie pełno jest ludzi na rowerach, ale oni tylko dojeżdżają do stacji metra, przypinają tam swój miejski rowerek na parkingu (czasami dwupoziomowym!) i w swoich eleganckich butach wsiadają do pociągu. W różowym polarze na moim niebieskim rowerze, jakoś nie mogłam wtopić się w tokijski tłum. Wciąż prześladowała mnie myśl, że pot rasy białej ma dla Azjatów wyjątkowo nieprzyjemną woń. I że po zsiąściu z roweru niezawodnie jestem jej źródłem.
Tak więc, w Tokio nie jeździłam na rowerze, ale osakijskie ścieżki rowerowe mam już przetarte i, o ile tylko do jutra przestanie mnie łupać w pasie, mam zamiar na nie powrócić.
A od mojego wrześniowego pobytu w Osace zmieniła się nie tylko pogoda, ale też mój zasób słownictwa i swoboda posługiwania się Japońskim. Dalej jestem idiotką, która posługuje się setką prostych terminów, ustawiając je w odpowiedniej kolejności, aby dokonać podstawowego aktu komunikacji, ale teraz przynajmniej jestem bardziej pewną siebie idiotką. I japoński wreszcie stał się dla mnie czymś innym, niż tylko układanką, czy problemem logicznym. Wreszcie dostrzegłam w nim język, który jest żywy i który
Boże, jestem na to zbyt śpiąca. Bardzo chciałam napisać coś fajnego, ale na prawde bolą mnie plecy i na prawdę zamykają mi się oczy.
Dobranoc.

It ain't wise to need someone


Well, I wished for it, but I didn't fell in love in Tokyo. At least I fell in love with Tokyo, which is not bad at all either.


wtorek, 16 listopada 2010

ML Hostel :) i ... ZAGADKA xD

Fakty:
1) byłam we wrześniu w Narze
2) nocowałam w świetnym malutkim ML-hostel
3) wczoraj niejaka Agnieszka wraz z chłopakiem też nocowali w ML-hostel
4) właściel wysłał mi dziś maila z podziękowaniem, że poleciłam jego hostel Agnieszce

Pytanie:
1) kim jest Agnieszka, która wraz z chłopakiem podróżuje teraz po Japonii?

xD

czwartek, 11 listopada 2010

Polish Independence Day




For everybody who doesn't know: 11.11 is Polish Independence Day!
And for everybody who knows - a nice picture found on the web!:)

Wesołego Dnia Niepodległości! :)


(no, bo skoro na przykład Amerykanie mogą z radości malować sobie na paznokciach flagę, to my chyba mamy dzisiaj też prawo się cieszyć:D

Post zupełnie bez sensu, lepiej nie czytać...

Zaczynam świrować. Ponad dwa miesiące bez zakupów, bez dostępu do moich butów i torebek zaczyna mieszać mi w głowie. Zwłaszcza w Tokio. Póki siedziałam wśród lasów i pól Yamanashi wszystko było dobrze, było idealnie, umazane końskim łajnem kalosze stanowiły szczyt mojego modowego wysublimowania. Ale w Tokio... w Tokio zaczynam świrować. Ot, czekam sobie na stacji na spóźniającego się współjaponistę. Spóźnił się już kwadrans, czas wejść do najbliższego sklepu.
Jest źle.
To sklep ze skarpetkami, rękawiczkami i szalikami. Mierzę pierwsze z brzegu rękawiczki, Chloe, skóra bordo łączona z dzianiną w pepitkę. Ładne, ale to nie to. Obok leżą takie same, kawowe. Robi się coraz gorzej. Mierzę kawowe, leżą idealnie. Hmm, nawet nie takie drogie, 9 tysięcy. Ładne, może, gdybym miała tego mana (man = 10tyś jenów) na zbyciu, ale nie, jakoś bez nich przeżyję.
Na półce obok leżą rękawiczki, bez których n i e p r z e ż y j ę.
Długie, do łokcia, ze skóry w moim ulubionym ciemno zielonym kolorze. Rozcięte od góry wzdłóż przedramienia, zebrane pięcioma maleńkimi skórzanymi kokardkami. Metka, Givenchy, a tuż poniżej – 19,5 tysiąca jenów.
No, nie tak drogo... Zaczynam kalkulować. Nagle dwa many wydają mi się zupełnie małą kwotą. Spaceruję z zielonymi rękawiczkami w ręku po sklepie, zastanawiam się, z czm można by je połączyć. Musiałabym kupić płaszcz z krótkimi rękawami... Albo może bezrękawnik i sweterek z rękawami do łokcia?
Nagle uświadamiam sobie, że tysiąc jenów to prawie czterdzieści złotych, a dwa many, to prawie osiemset... Za rękawiczki... Zielone... Givenchy... No, nie tak znowu dużo...
Odkładam rękawiczki nanajbliższą półke i szbko wychodzę przed sklep. Cholera, współjaponista dalej spóźniony, już pół godziny. Wyjmuję komputer i siadam sobie pod ścianą, trzeba przelać mój smutek na ekran. Dama w kremowym kimonie omiata mnie wzrokiem i kurtuazyjnie odwraca się w drugą stronę. Pewnie przykro jej patrzeć na moje półtraperki i płucienną torbę z Primarku.
Jak bardzo dorosłam do tego, żeby wreszcie zacząć sie stroić! Kilka nieodpowiednich książek i kilka nieodpowiednich filmów, a później dwa tygodnie w Tokio sprawiły, że zaczęłam przychylnym wzrokiem parzeć na wystawy Prady i Ferragamo. Jakże to potwornie nie praktyczne, w sytuacji, w której nie zarobiłam nic od osiemnastu tygodni! Bez sensu, bez sensu, bez sensu. Zawiodłam się na swoim rozsądku.
Jeśli mam wydawać zarobione pieniądze (fuu, to się wiąże z konieczością pracowania...) na durne szmatki, a później paradować odstawiona, jak manekin, to muszę być bardzo, bardzo mądra. W tym konkekście antropologia mediów na SOASie nabiera nowego sensu. Mogę być niunią na szpilkach tylko, jeśli będę bardzo wyedukowaną niunią. I wysportowaną. Wszysktie moje aktywności – od nauki po sport – muszą zostać wzmożone, żebym nie czuła się źle w rękawiczkach za osiemset złotych.
Ta zaskakująca konstatacja sprawiła, że nie tęsknie już do zielonych śliczych rękawiczek. Nie jestem na nie gotowa i one nie są gotowe na mnie. To tak, jak z nowymi oprawkami do okularów, które postanowiłam sobie kupić tylko, jeśli dostanę się na magisterkę. Dostałam się i teraz będę miała poczucie, że w pełni na nie zasłużyłam.
Uroczo, że sama sobie stawiam wymagania. Ale nigdy nie udawałam, że mam wszystko okej z głową.
A współjaponista spóźnia się prawie pięćdziesiąt minut. Nie, żeby mi się nie zdarzyło. Poczekam jeszcze kwadrans. Problem polega na tym, że jeśli nie przyjdzie, nie wiem, gdzie iść. Nie wzięłam przewodnika, a w pobliżu nigdzie nie ma wifi. Mój czas w Tokio powoli sie kończy i bardzo chciałam zrealizować dziesiejsze plany.
Przechodnie patrzą się na mnie coraz bardziej podejrzliwie. Czas chyba wstać z marmurowej podłogi i zacząć sie zachowywać, jak porządny człowiek. Niech tylko współjaponista już przyjdzie, bo cały mój misterny plan usankcjonowania braku pieniędzy na rękawiczki może wziąć w łeb i gotowam wyjąć z portfela kartę kredytową...

środa, 10 listopada 2010

This is how I roll ;)

Japońska przyjaciółka mojego współjaponisty (tak, wiem, że to dziwnie brzmi), który wyjechał przedwczoraj rano do Polski, z przyczyn oczywistych odczuwa lekkiego doła. W związku z czym zakomunikowała mi, że idzie ze mną do muzeum narodowego. Najciekawszym eksponatem wystawy były dwa psy z paper-mâché, oba z ludzkimi twarzami o wyrazie wskazującym na spożycie lub spalenie. Na ich widok zarówno Polka - czyli ja, jak i Japonka - czyli przyjaciółka mojego współjaponisty, popłakałyśmy się ze śmiechu. Dopiero później przypomniałam sobie, że psy to inuhariko, amulety mające chronić nowonarodzone dziecko przed nieszczęściem i chorobą. Poinformowałam o tym Misako, wprawiając ją w skrajne zadziwienie.
Po uczcie kulturalnej - o ile tak można nazwać zaśmiewanie się w muzeum, przyszła kolej na ucztę bardziej tradycyjną. Wieczorne wyjście ze znajomymi Marcina - innego współjaponisty (tego samego, w którego mieszkaniu mieszkałam zanim zamieszkałam u współjaponisty, który wyjechał i zostawił mi w spadku pokój i Japonkę w depresji) miało swoje plusy i miało minusy. Plusem niewątpliwie było dużo dobrego jedzenia oraz picia, za które nie zapłaciliśmy. Minusem było to, że po spożyciu pewnej ilości alkoholu, której tu nie wyjawię, postanowiłam zagiąć parol na niewinnego małego Japończyka, który chociaż ma lat dwadzieścia cztery, wygląda na szesnaście i tak też się zachowuje. Z mojej strony było dużo trzepotania rzęsami i wymownych spojrzeń, z jego strony było nadmierne rumienienie się i wyraz lekkiego przerażenia w oczach. Nie wiem, czy oznaczało to, że mu się bardzo podobam, czy może, że mu się bardzo nie podobam. Z rozwoju wieczoru nie dało się tego odczytać. Bez komentarza.
Wstrząśnięta niepowodzeniem w uwodzeniu, utopiłam swój smutek w kolejnych drinkach. Nieco zmęczona, wróciłam ostatnim pociągiem.
Dziś wstałam koło pierwszej i dzielnie, już koło trzeciej, wyruszyłam do Asakusy. Buddyjska świątynia boginii Kannon połączona z chramem shintō jest najpiękniejszym miejscem, jakie do tej pory widziałam w Japonii. Poraz pierwszy tłum turystów z aparatami nie odzierał świętego miejsca z jego sakrum, poraz pierwszy w Japonii wydawało mi się, że tradycja na prawdę jest wciąż żywa i na prawdę przeplata się z nowoczesnościa w harmonijny sposób. Światło zachodzącego słońca i sino-czarne chmury nadawały czerwonej świątyni niesamowitej aury. A może Asakusa, miejsce otoczone przez Japończyków kultem już od siódmego wieku, jest tak samo niesamowita o każdej porze dnia?
Na koniec dnia zanurzyłam się w gorącej wodzie w położonym nieopodal onsenie Jakotsuyu. Onsen średnio ładny, za to dość drogi, ale gorąca woda, sauna i wielka wanna na dworze są przyjemnością nawet wśród brzydkich kafelków z wymalowanym brzydkim widokiem na górę Fuji.
Oczywiście, jak to zawsze bywa w wypadkach, kiedy jest co fotografować, w Asakusie rozładowały mi się baterie od aparatu. Pstryknęłam kilka fotek komórką, tylko po to, żeby w domu skonstatować, że zgubiłam do niej kabel usb. Dokumentacja pojawi się więc jak tylko uda mi się rozwiązać ten irytujący problem.
A teraz spróbuję obejrzeć ostatni odcinej Seksu w Wielkim Mieście. O ile tylko kapryśne połączenie internetowe mi na to pozwoli.
Życie.

poniedziałek, 8 listopada 2010

ボベルの所

Sometimes you find yourself in one of those places you immediately feel home. Or, even better than home. It just feels like the home was really round the corner and you were just visiting a good friend of yours. In fact, I am visiting a good friend of mine, though he's not here. He was just kind enough to let me stay at his place after he had to go back to Poland this morning. Haven't seen him for 2 years, we managed to share just couple of slightly awkward words and a joint, and his gone. It's not like we couldn't meet up in Warsaw soon but it felt incredibly sad to see him leave. Especially imagining how crappy he felt about saying goodbye to his crazy Japanese neighbour. In the house I'm now staying in, there is bunch of lovely weirdos but just one seemed to be kind of special to him.
Anyway, after I had left a cosy apartment of another friend of mine and set for this place, I felt a little worried but as it turned out, needlessly. Because this is just one of those places that feel like home. I don't know if it's my friends hospitality that made it that way, or is it the evening cooking with unknown but hip Japanese. I just love it here.
In over 2 months I went from reluctant tolerance to falling in love. And I don't want to leave this place even though though I fell in love only with the country.

niedziela, 7 listopada 2010

I just would like somebody to tell me that it's ok to stay in bed all day. Even if the weather is perfect. Even when you are in Japan. I just don't feel like going out today, I don't feel like learning, I don't feel like writing. I just want to watch youtube. And I don't want to feel guilty about it. But I can't. Time for workout. Why. Can't. I. Just. Stay. In.

ノルウェーの森

czwartek, 4 listopada 2010

Zdjęcie zrobione przez Kasię :)


An amazing shot by Kasia. I couldn't help but steal it.

k i n k y :D

I havn't ever seen Manhattan and my knowledge is based mostly on Sex and the City and Empire State of Mind. That's not much and my common sense is telling me it's not accurate either. Yet still the first second when I saw Tokyo I thought this must be the Asian version of the Big Apple. Plus all the craziness that - I'm sure - can not be found anywhere else in the world but here. Elegance and vulgarity, luxury and sleaziness go side by side in this city. And there is kinkiness. Sex is not as visible as in Europe and Tokyo is not full of couples making out in the streets. There are no huge adult shops on every street and little Condomania kiosks, places selling thousands of types of rubbers, seem to be the boldest indication of Japanese people actually having sex. But on the indirect level, sex is everywhere and man, it's kinky! From maido bars, where cute girls dressed like house maids serve drinks and call customers their masters, to shops where one can buy an outfit of a sexy nurse or nun. Man in the morning tube reading pornographic comics with not only girls and boys but also dogs and cats included. And love hotels where you can rent a room per hour and spend your romantic 60 minutes aboard a pirates ship or inside of a bed shaped as a gigantic pearl with your girlfriend wearing mermaids tail. Nothing is too weird for Tokyo. But beware, you never know if a cute and daring girl you just met is actually a girl. And if you are disappointed with all your dates, you can always end up marrying a virtual woman existing for you and only you in the cyberspace.